Gdy "Sherlock Holmes" wchodził do kin, coraz bardziej popularna stawała się konwencja a'la "Piraci z Karaibów". Stąd też wielki sukces tej produkcji, jako połączenia szybkiej akcji z ciętym humorem i błyskotliwymi scenami. Kwestią czasu było pojawienie się jego kontynuacji. No i mamy, a zgodnie z inną zasadą starą jak świat, dwójka musi być szybsza, akcja bardziej imponująca, a czarny charakter jeszcze gorszy.
"Sherlock Holmes: Gra cieni" to utrzymana w tej samej stylistyce opowieść o wielkiej rywalizacji niedoścignionego Jamesa Moriarty'ego (oklaski dla Jareda Harrisa!) oraz Sherlocka (w tej roli ponownie niezrównoważony Robert Downey Jr.) mająca swoje miejsce na przestrzeni całego kontynentu. Profesor Moriarty walczy o panowanie nad światem, a dokładnie o wybuch wojny światowej, która doprowadzi do wielkich zysków jego firmy, a słynny detektyw o panowanie wśród najinteligentniejszych ludzi ówczesnej Anglii. Oczywiście towarzyszy mu już ożeniony Dr. Watson (próbujący doścignąć swojego przyjaciela Jude Law) oraz nowa w ekipie - Simza, cyganka (gdzie się podziała Noomi Rapace ze szwedzkiej trylogii "Millennium"?!).
Całość wyreżyserował po raz drug Guy Ritchie, a dzięki temu zachował swój styl, a kontynuacja nie straciła na starcie z pomysłem i wykonaniem. Jako, że sam reżyser jest twórcą nierównym, szalenie bałem się o wyniki jego pracy. Obawiałem się, że wyjdzie mu coś jak "Rejs w nieznane", choć po cichu liczyłem na powtórkę z rozrywki. I nie przeliczyłem się, bo "Gra cieni" to doskonała kontynuacja z jeszcze większą ilością starć, walk oraz wszędobylskich problemów. Jako jedyna seria "blockbusterowa" przemyca w fabule elementy zmuszające do myślenia, wysilenia swoich szarych komórek. Wiele odniesień, co nóż jakieś poszlaki, które tłumaczą bieg zdarzeń, a na koniec finałowa scena z grą w szachy, uważana przeze mnie, za jedną z najlepiej zrealizowanych scen ostatnich lat z dialogiem, który powinien przejść do kanonu.
W tej serii nie ma miejsca na kobiety, co tłumaczy po części nieudany występ Noomi Rapace. To seria o męskiej przyjaźni, która przetrwa wielkie działo wroga, niebezpieczną przejażdżkę pociągiem, czy podróż w nieznaną Rumunię. Próżno szukać tu dobrze wyrysowanego wątku miłosnego, ale dzięki temu mamy więcej miejsca na rozwinięcie akcji wokół głównych postaci tej rozgrywki. I praktycznie wokół nich toczy się cała akcja, będąca tylko rzadko przerywana dla postaci pobocznych, pełniących rolę raczej statystów.
I gdy wydaje się, że Sherlock Holmes to już bajka przegrana, wszystko się zmienia, pędząc ku wielkiemu finałowi. Ritchie tchnął ducha w nowy rodzaj kina rozrywkowego, dodając więcej witalności sztywnemu detektywowi spod ręki Doyle'a. Jego Sherlock potrafi zlać się z tłem, grać w szachy z pamięci oraz rzucić w najmniej niespodziewanym momencie błyskotliwym komentarzem. To film godny zapamiętania na długie lata...
Marek Generowicz