Kino policyjne ma w sobie coś podniecającego i intrygującego. To jeden z niewielu gatunków, który choć mówi o praworządności i walce dobra ze złem, potrafi równocześnie ukazywać niejednoznaczność obu tych sił i prezentować dobrych bohaterów, jako złych, a złych, jako dobrych. Uwielbiam wracać do takich produkcji jak Bogowie ulicy czy Infiltracja, albo Bad Boys (warto też pamiętać o gatunkowej wariacji netflixowego Bright). Do 21 mostów zasiadłam z dobrymi przeczuciami i zainteresowaniem, niestety seans bardzo mnie rozczarował. Przymiotnikiem najlepiej podsumowującym ten film jest POPRAWNY - choć jest to pójście na kompromis, ponieważ oglądałam ten film z mężem: ja zasnęłam w połowie (więc musiałam dokończyć film drugiego dnia), a on obejrzał do końca i uznał, że nie było źle. Przyjmijmy więc, że jeśli dla niego nie było źle, a dla mnie było wręcz katatonicznie nudno, to poprawność jest bezpiecznym określeniem.
Andrew stracił ojca, gdy miał trzynaście lat. Można powiedzieć, że przyszłą karierę miał we krwi, gdyż jego ojciec był policjantem oddanym służbie i na służbie zginął. To ukształtowało stosunek mężczyzny do przestępców, zaś zabójców policjantów ściga ze szczególną bezwzględnością, a właśnie trafia mu się sprawa śmierci aż ośmiu funkcjonariuszy - jednak już od samego początku okoliczności tej zbrodni wydają się być dziwne. Detektyw dość szybko wpada na trop przestępców odpowiedzialnych za tę masakrę, jednak okazuje się, że nic nie jest oczywiste, a zbrodnia posiada różne oblicza?
Brian Kirk to reżyser pracujący przy takich tytułach jak Gra o tron, Dom grozy, Zakazane imperium czy Dynastia Tudorów, można się więc spodziewać, że takie doświadczenie oraz zatrudnienie do pracy przy filmie paru hollywoodzkich nazwisk, przyniesie naprawdę niezły efekt a jednak? Przewidywalność kolejnych rozwiązań fabularnych jest wręcz ogłupiająca. Następujące po sobie sceny to kalki wyciągnięte z przeróżnych klasycznych filmów sensacyjnych. Bohaterowie są papierowymi postaciami, które całkowicie nikną na tle absolutnego bezklimatu, który utrzymuje się przez cały czas trwania seansu - próżno czekać tutaj na napięcie, na jakieś zaskoczenie (pewnie dlatego w połowie zasnęłam).
Mój ukochany John Carter z Ziemi, czyli Taylor Kitsch, obrazuje w tym filmie swój własny upadek (o ile się nie mylę John Carter niestety okazał się klapą, ale tak, zdaję sobie sprawę z tego, że cały jego dotychczasowy dorobek zawodowy nie zachwyca) - jego gra aktorska jest tutaj tak kiepska, że aż przykro. Chadwick Boseman, znany z roli Czarnej Pantery, prezentuje się na ekranie całkiem nieźle, ale wyraźnie widać, że jego talent nie został tutaj nadmiernie wyeksploatowany. Sienny Miller po prostu nie lubię, więc jej obecność na ekranie była mi zwyczajnie niemiła, ale nawet ja, jej antyfanka, widzę że ta rola nie była dla niej. Nawet J.K. Simmons nie ratuje sytuacji, tym bardziej że nie gości tu na ekranie zbyt często.
Nic w tej produkcji mnie nie porwało. Dawno nie oglądałam tak bezpłciowego filmu sensacyjnego, a już na pewno nigdy nie zdarzyło mi się zasnąć na filmie akcji. Wiem, że każdy może mieć własne odczucia, więc jeśli Wam zależy to obejrzyjcie, ale może przynajmniej odpuśćcie sobie wieczorny seans.
Żaneta Fuzja Krawczugo