Tak się jakoś składa, że na książkach wydawnictwa Mag rzadko się zawodzę. Nie jest to jakaś kryptoreklama, za którą w wąskiej uliczce, od zamaskowanego przedstawiciela wydawnictwa, dostanę kopertkę z sumiennie przeliczonym banknotem ze sporą ilością zer. O szmirze nie mam w zwyczaju pisać inaczej niż, że szmirą jest, choć grozi to zerwaniem stosunków dyplomatycznych z wydawcą. Ja jakoś sobie poradzę, co najwyżej, zamiast kolejnej książki recenzyjnej dostanę chłodnego meila o zakończeniu współpracy i będę musiał następnym razem mocno uszczuplić swoją wypłatę. Na szczęście tym razem mi to nie grozi…
Choć nie mam też w zwyczaju brać pod uwagę słów zachwytu zamieszczonych na okładce, bo piszą je często nieistniejący recenzenci, nieistniejących pism z mocno egzotycznych krajów, to tym razem zrobiłem mały wyjątek. Bo niby jak tego nie robić skoro w oczy kłują takie stwierdzenia:
\”Gdzie się ten facet chował\” – New York Times
\”To bardzo chory człowiek, w najlepszym tego słowa znaczeniu\” – Carl Hiaasen
Podjąłem więc wyzwanie – i nie żałuję.
W niewielkim miasteczku Pine Cove powoli zaczyna się czuć atmosferę Świąt Bożego Narodzenia. Zarówno tubylcy jak i przyjezdni, którzy w tym okresie nawiedzają nieco liczniej małe miasteczko w Kaliforni, pochłonięci są zakupami, przygotowaniami do świątecznej wieczerzy i doborem wigilijnego towarzystwa.
W tym czasie Lena Marquez, tuż po dyżurze przez tanim marketem, gdzie zbierała datki dla biednych – podczas którego lekko starła się ze swoim byłym mężem, zgadziałym deweloperem, Dale Petersenem – wyruszyła na poszukiwanie odpowiedniego świątecznego chojaka (a konkretnie niewyrosłej sosny kalifornijskiej). Tenże sam Dale, do którego chojak ów należał (a raczej stał na jego włościach), nakrył ją na tym procederze i… został zabity szpadlem. Przez przypadek oczywiście. Zbrodnię widzi mały Joshua Barker, który myśląc, że śmierć świętego będzie końcem tradycji bożonarodzeniowych podarków, wygłasza życzenie by Mikołaj wstał z martwych. Niestety, dla mieszkańców Pine Code, życzenie to słyszał tytułowy Najgłupszy Anioł, który może i całkowitym kretynem nie jest, ale jego znajomość ziemskich realiów jest prawie zerowa. I się zaczyna…
Zdradzać fabuły do końca nie będziemy, bo zabiłoby to przyjemność czytania książki Christophera Moore. Żeby jednak podsycić nieco Waszą ciekawość warto nadmienić, że przez karty książki przewiną się: policjant z narkotyczną przeszłością, była aktorka filmów fantastycznych klasy B zbyt mocno utożsamiająca się z odgrywaną wcześniej rolą, naukowiec z elektrodami na jądrach, stado powstałych z grobu umarlaków, szukających świeżych mózgów (a potem do Ikei), gadający olbrzymi nietoperz owocożerny i sfrustrowany kolekcjoner ludzkich języków z Doliny Krzemowej.
Moore\’a zalicza się do najbardziej porąbanych autorów współczesnych. Oczywiście zachodnich. Wcale tak nie uważam -ostatecznie mieszkam w Polsce, a to wszystko tłumaczy. Ten sam argument tłumaczy jednak dlaczego do nas, mieszkańców kraju nad Wisłą, dociera tego typu literatura. Jak się jednak okazuje nie tylko do nas. Świadczy o tym choćby fakt, że książkę kupiło ponad 500 tys. podobnych nam, zachodnich porąbańców. My dołączyliśmy do tego grona – dołączcie i Wy. \”Najgłupszy Anioł\” będzie jednym z najrozsądniejszych wydatków literackich w tym roku. Rozsądek kierowany głupotą. Zabrzmiało kretyńsko… I co z tego…
W 10-stopniowej skali – bardzo mocna 9. I to tylko dlatego, że książka jest zwyczajnie… za krótka! Bo w czasach dominacji na półkach księgarskich wydawniczego chłamu każdy przejaw twórczego geniuszu chciałoby się chłonąć jak najdłużej.