Każdy z nas w coś
wierzy, czy to w Boga, czy w zabobony, w dawne legendy, w mądrość ludową, w
ślepy los, w słowa polityków, w samego siebie. Wiara w takim czy innym wydaniu
jest częścią składową naszego życia. Jednak co by się stało, gdyby postaci z
legend i świętych ksiąg pod wpływem siły naszej wiary uzyskały ciała z krwi i
kości i pojawiły się na Ziemi? Czy byłoby to błogosławieństwo, czy
przekleństwo? I jak wyglądałby świat, gdyby na naszą planetę zawitali
Marsjanie? Odpowiedzi na te pytania stara się zawrzeć w swej powieści Pokój światów Paweł Majka.
Zacznijmy od tego, że w powieści Majki losy świata potoczyły się inaczej, niż
uczą nas tego podręczniki historii. Pod koniec pierwszej wojny światowej na
naszej planecie wylądowali Marsjanie – nie chcieli nas zabić i zniszczyć Ziemi,
pragnęli nas skolonizować, bowiem byliśmy mniej rozwiniętą od nich rasą.
Przybysze z innych światów zrzucili na Ziemię mitbomby, czyli ładunki
wyzwalające moc wierzeń, które drzemały w danych regionach. Wiara w duchy? W
Wandę, co nie chciała Niemca? W strzygi, upiory, świętego Mikołaja? W cokolwiek
by nie wierzyli ludzie na Ziemi, ich wiara stała się ciałem, bogowie i zjawy
pojawili się między nimi, a wszystko to dało efekt odwrotny, niż Marsjanie
zakładali. Na Ziemi zapanował chaos, ale jej mieszkańcy bynajmniej nie poddali
się nowej władzy. Wskutek wybuchu wiary Ziemianie
zyskali nowych sojuszników i dzięki nim mogli ochraniać swoje domy zaklęciami,
a miasta oddać pod pieczę ich patronów. Państwa przestały istnieć,
teraz są jedynie spółki handlowe, tylko pozornie dzielące się między
sobą wpływami, oraz na wpół świadome państwa-organizmy, takie jak Wieczna
Rewolucja, Wiekuista Puszcza czy Matka Tajga.
W tak wykreowanym
świecie porusza się doprawdy malowniczo dobrana grupa: krakowski Marsjanin
Nowakowski, gnany przez zmorę zemsty (a mówiąc \”zmora\”, mam tu na
myśli dosłowną postać wcieloną w duszę mężczyzny) Mirosław Kutrzeba, naiwny
Jasiek, który potrafi gadać ze zwierzętami, uzależniony od czarciego mleka były
inspektor kolejowy Grabiński (który słynie z niesamowicie celnego oka), ślepy
bóg losu Szuler, cyganka Sara oraz zakochany w niej olbrzym Burzymur. Co prawda
trwają lata Pokoju, ale równowaga jest chwiejna, a nad niektóre tereny i tak
lepiej się nie zapuszczać…
Wyprawa Nowakowskiego
ma charakter badawczy, ale Kutrzeba ma swój własny cel. Cel, którego Wam nie
zdradzę, cel ku któremu pcha
go zamieszkała w jego duszy zmora. Odkąd rodzina Kutrzeby zginęła w wypadku
kolejowym, a mężczyzna dowiaduje się, kto był za niego odpowiedzialny i
dlaczego, poprzysięga zemstę. I rozpoczyna polowanie…
Muszę przyznać, że
mam ogromny problem z tą książką. Z jednej strony podobała mi się alternatywna
wersja historii przedstawiona w tekście, a powieść napisana była sprawnie. Z
drugiej… Przez całe 400 stron nie potrafiłam zżyć się z żadnym z bohaterów –
nikogo nie polubiłam, nikomu nie kibicowałam, nikogo też nie znienawidziłam z
całego serca, życząc mu porażki. Wyprawa trwała,
Kutrzeba się mścił, Marsjanin snuł własne, podstępne plany, Grabiński wspominał
dawne czasy, odbywały się czarodziejskie bitwy, po nocach budziły się umarlaki,
puszcza wysyłała stada zwierzęcych wojowników w stronę naszych bohaterów, a ja
czytałam i… nie czułam nic. Ani strachu, ani złości, co najwyżej co jakiś
czas czułam się na tyle znużona, że przerywałam na kilka minut czytanie.
Gubiłam się też
trochę w tym, że historia toczyła się dwutorowo – mieliśmy czasy bohaterom
współczesne, czyli lata \’70 XX wieku oraz wydarzenia z przeszłości Kutrzeby,
dzięki którym autor pokazał jakie ścieżki doprowadziły
mężczyznę do punktu, w jakim znajduje
się teraz. Oba wątki przeplatały się ze sobą i prawda jest taka, że czasem
dopiero po dłuższej chwili orientowałam się, w którym czasie teraz
\”jestem\”.
Sama nie wiem, co
nie zadziałało, bo historia ma potencjał. Może to po prostu między nami nie
zagrało, a Was porwie opowieść Pawła Majki? Najlepiej przekonajcie się sami.