Nadszedł ten dzień, w którym spotkanie z Marcelem Proustem
okazało się bardziej męczące, niż chciałabym to przyznać. \”W stronę Swanna\”
oraz \”W cieniu zakwitających dziewcząt\” opisywałam jako dość zabawne i, pomimo
naprawdę długich zdań nieułatwiających lektury, przyjemne. Tym razem jednak lektura
zrobiła się nader poważna, rozwlekła i nieco chaotyczna; zbyt odległa dla mojej
wiedzy i doświadczeń, bym mogła przyjąć ją jako uniwersalną i możliwą do
utożsamienia. Niemniej wciąż uważam tę serię za dzieło nietuzinkowe i
niezwykłe.
Z radością przyjmuję fakt, że wizualna strona wydania \”W
poszukiwaniu straconego czasu\” od MG nie zmieniła się za to ani odrobinę,
bowiem niewiele rzeczy sprawia mi taką przykrość, jak transformacja – nawet detali
– u pojawiającej się w odstępach czasu serii. Utrzymana w czarno-białej kolorystyce
okładka z tytułem wypisanym na intensywnie niebieskiej wstędze, przedstawia tym
razem zdjęcie rzeźby mitycznego stworzenia, gryfa. Jak odnosi się to do zawartości
powieści? Kulturowa symbolika gryfa jest bardzo bogata. Od przymiotów takich,
jak siła czy wytrwałość aż do negatywnych cech, jak pycha oraz zachłanność.
Moim zdaniem koresponduje to przede wszystkim ze, znanym już z poprzednich
części serii, sportretowaniem arystokratycznej części społeczeństwa
francuskiego.
Uprawdopodobnia tę interpretację fakt, że w trzecim tomie quasi-autobiograficznej
powieści Marcel Proust jeszcze więcej uwagi poświęca salonom. Dorastający,
młody artysta wkracza do najznamienitszych salonów Francji. A wszystko to za
sprawą przeprowadzki. Rodzina bohatera zmienia bowiem lokum na jedno ze
skrzydeł pałacu rodu de Guermantes. Marcel bardzo szybko zaczyna żywić uczucie
do jego właścicielki i stara się, wykorzystując swoje znajomości, możliwie do
niej zbliżyć. Ostatecznie zwraca się z prośbą o umożliwienie spotkania do
swojego przyjaciela, Saint-Loupa. Bardzo szybko okazuje się jednak, że czasami
niezwykła aparycja idzie w parze z zupełnie przeciętnym (albo i mniej niż
przeciętnym) wnętrzem.
Wbrew temu, co sugerowałby ten krótki opis, \”Strona
Guermantes\” nie skupia się już na wątku miłosnym. Fakt, Proust wciąż przywołuje
motywy kochanek, seksualnych pragnień i obiektów westchnień, ale w powietrzu w tej
kwestii wiszą przede wszystkim jej mroczne strony – zdrady, rozstania i naciski
wywierane przez wysoko postawione rodziny, które starają się ukrócać \”błędy
młodości\”. Bohaterowie wkraczają w nowy wiek, w którym należy dojrzeć i
podejmować poważniejsze decyzje, a ewentualne wzloty uczuć – starannie ukrywać.
Sporo za to miejsca Proust poświęca wątkom politycznym, a
zwłaszcza narastającemu antysemityzmowi oraz aferze Dreyfusa, która w wyraźny
sposób odcisnęła się nie tylko na relacjach salonowych, ale i społecznych w
ujęciu ogólnym. W 1894 roku Alfred Dreyfus, francuski oficer artylerii
pochodzenia żydowskiego, stał się ofiarą skandalu na skutek spreparowanych
dowodów na jego zdradę na rzecz narodu niemieckiego. Efektem wojskowego
dochodzenia okazał się wyrok – dożywotni pobyt w karnym obozie na \”Diabelskiej
Wyspie\” w Gujanie, w Ameryce Południowej. Nie był to jednak koniec tragedii
związanych z tą sprawą. W 1898 roku Émile Zola ujawnił nieprawidłowości
dochodzenia i napisał list otwarty, w którym – wraz z licznym gronem
francuskich intelektualistów – żądał uwolnienia Dreyfusa. Jednak postanowienie
władz i brak chęci przyznania się do błędu, poskutkowały jedynie tym, że pisarza
skazano na rok więzienia. Niemniej rok później, podczas kolejnego procesu,
Dreyfus został ostatecznie uniewinniony. Proust nie opowiada się jednoznacznie
ani za \”dreyfusistami\” ani \”antydreyfusistami\”, chociaż wydaje się, że raczej
napiętnuje antysemityzm, niż mu sprzyja. Aferę wykorzystuje w celu ponownego
ukazania zakłamania wysokich sfer francuskiego społeczeństwa, które obnosiło
się z jednymi lub drugimi poglądami w zależności od tego, które mogły przynieść
im więcej dobrego.
Najbardziej przejmującym fragmentem \”Strony Guermantes\” jest
mimo wszystko motyw choroby babki bohatera, która wywołuje u niego całą gamę
emocji, potwierdzająca jedynie, że autor \”W poszukiwaniu straconego czasu\” był
bardzo utalentowanym obserwatorem świata. Jego umiejętność subtelnej analizy psychologicznej
oraz skłonność do rozważań o filozoficznej naturze czynią jego prozę nie tylko bardzo
naturalistyczną, ale przede wszystkim prawdziwą. Śmierć wyzwala w bohaterze uczucia
spodziewane, oczywiste, te, do których zwykliśmy się przyznawać oraz te
wstydliwe, o których nie chcemy nawet myśleć – od smutku, rozżalenia względem
świata i bólu aż do wściekłości i zniecierpliwienia, ale nie na chorobę, lecz
zniedołężniałą kobietę. Następuje tutaj zresztą pewna dualność postaw, bowiem z
jednej strony czytelnik śledzi wrażenia człowieka młodego, z drugiej zaś
opisywane przez jego starszą, bardziej dojrzałą wersję. Czuć więc w tej relacji
dużą dozę autokrytycyzmu i samoświadomości w kontekście egoizmu.
Oczywiście wciąż znajdzie się u Prousta kilka scen
wywołujących uśmiech. Salonowe wpadki, przykłady zazdrości czy historia \”klozetowej
markizy\” potrafią rozbawić do łez. To wszystko jednak podszyte jest tym razem
zdecydowanie bardziej wyraźnym zepsuciem i fałszem; z jednej strony po prostu
maskowaną głupotą (maskowaną brakiem reakcji otoczenia, gdy się przejawia); z
drugiej zaś ironizowaniem i sarkazmem względem osób, które z racji niższego
urodzenia, a co za tym idzie wykształcenia, nie mogą go zrozumieć. A to po
prostu przeraża.
Przeraża też nie mniej fakt, że główny bohater zdaje się
temu światu coraz mniej opierać i coraz głębiej w niego wchodzić. Wyraźnie
rzuca się w oczy, że powoli przejmuje pewne zachowania od otoczenia, że stara
się za wszelką cenę wkupić w łaski \”tych lepszych\” lub dopasować sprzeniewierzając
własnym zasadom. Co więcej, nieustannie doszukuje się we wszystkim swojej winy,
z miejsca zakładając, że rację ma ten, który jest lepiej urodzony.
Skoro już o urodzeniu mowa, to szczególną trudność sprawiła
mi w tym tomie kategoryzacja ludzi ze względu na tytuły zdobyte przez
małżeństwo lub krew. Te wewnętrzne podziały, zupełnie niezrozumiałe dla
zewnętrznego obserwatora, podkreślane są podczas każdego opisu proszonych
obiadów czy spotkań w teatrach. O jednych mówi się ze wzgardą o innych z
zazdrością. Te emocje przykrywa jednak dwuznaczność, która czytelnika nieco
gubi. Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy teraz dana postać mówi prawdę,
czy tylko ironizuje.
Rozwlekłość zdań \”Strony Guermantes\” bliższa jest na
szczęście \”W cieniu zakwitających dziewcząt\”, a nie \”W stronę Swanna\”, więc pod
tym względem kolejne spotkanie z Proustem okazało się całkiem przyjemne, nawet
pomimo większej objętości tegoż tomu względem poprzednich. Zabrakło mi nieco
pochylenia się nad światem fauny i flory, bowiem do tej pory to właśnie
metafory natury szczególnie do mnie u francuskiego pisarza przemawiały. Tym
razem jednak zdecydował się na dzicz salonową. Fanów analiz społecznych z
pewnością, to ucieszy, ale ci o duszy poetyckiej mogą być rozczarowani.
Przyznaję, że po kolejną część sięgać będę z nieco większą rezerwą, ale liczę,
że najlepsze dopiero przede mną. Zwłaszcza, że – wnioskując z wtrąceń Prousta –
Albertyna nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Alicja Górska