Powieść Alex Marwood z
łatwością wpisuje się w ten nurt historii, które długo po ich przeczytaniu,
każą do siebie wracać myślami i rozważać inne możliwe scenariusze zakończenia
losów postaci. Tak właśnie jest z książką Dziewczyny, które zabiły Chloe.
Sądząc po opisie z tyłu
okładki, można by myśleć, że to historia, jakich wiele. Jednak im dalej w
treść, tym więcej wątpliwości i mniej pewności co do tego, jak się to
zakończy. Historię poznajemy z dwóch
perspektyw czasowych. Nie wiemy, co dokładnie się stało, ani jak doszło do
tragedii, która na długo wstrząsnęła całą opinią publiczną. Latem 1986, późnym popołudniem
dochodzi do tragedii. We wstrząsających okolicznościach ginie 4-letnia
Chloe. Winnymi jej śmierci zostają uznane dwie jedenastolatki Bel i Jade. Po
głośnym procesie, zostają osadzone w dwóch różnych zakładach poprawczych. Ten
jeden dzień na zawsze zmienia ich życie. Tamtego dnia, wszystko obiera jeden
kierunek. Innej drogi nie ma. 25 lat później Bel i Jade,
obecnie Amber i Kirsty, są już dojrzałymi kobietami. Ich życie ułożyło się
krańcowo różnie. Od tamtych tragicznych wydarzeń nie spotkały się już, zresztą
nawet im tego nie wolno. Gdy jednak w nadmorskim
kurorcie dochodzi do serii morderstw, losy Amber i Kirsty na nowo się przetną,
by doprowadzić starą historię do przykrego finału.
Powieść Alex Marwood dotyka
takich problemów, jak fatalny wpływ mediów na życie ludzi, którzy popełnili
przestępstwo, a co za tym idzie kształtowanie się na podstawie gazetowych
artykułów ludzkiej opinii. Mała społeczność bardzo szybko szufladkuje Amber,
która od tylu lat żyje wśród nich. Gdy nie znali o niej całej prawdy, była
lubiana i szanowana, gdy wychodzi na jaw jej tragiczna przecież przeszłość, w
oszalałym nienawiścią tłumie narasta pragnienie linczu. Wyparowuje racjonalne
myślenie, już nie pamięta się, ile dobra sąsiedzi zaznali od Amber. Liczy się
tylko to, co kiedyś zrobiła.
Drugą rzeczą, która bardzo mi
się podobała w książce było ukazanie wnętrza bohaterek i tego, jak ich
przeszłość wpłynęła na to, kim są dziś. Ciągły strach, że przeszłość i
prawdziwa tożsamość wypłyną, że ktoś powiąże fakty i rozpozna, koszmary senne i
bolesne wspomnienia, wszystko to jest najgorszą karą, jaka może spotkać kogoś,
kto popełnił zbrodnię nieświadomie i niecelowo. Kirsty żyjąca w nieustannym
strachu o swoją rodzinę, czy Amber pomagająca wszystkim dookoła. Te kobiety
bardzo mocno określa ich przeszłość, na którą nie miały zbyt dużego
wpływu.
W trakcie lektury nasuwały mi
się pytania o rolę biegłych w procesie, o krzywdzące stereotypy, że gdy ktoś
pochodzi z patologicznej rodziny, to z automatu musi być zabójcą, o rodziny,
które tak łatwo i szybko odwróciły się od swoich córek.
Smutkiem napawa zakończenie.
Nie takiego finału się spodziewałam i, choć wydawał się jak najbardziej realny,
to i tak poczułam się trochę oszukana.
Warto przeczytać Dziewczyny,
które zabiły Chloe, ale nie dla taniego poczucia sensacji czy dreszczyku
emocji. Na tę historię spojrzałabym raczej jak na pewne ostrzeżenie, by nie
wydawać sądów zbyt pochopnie, bo dorosła osoba, nie jest tym samym dzieckiem, którym
była 30 lat temu. Człowieka powinny określać jego obecne czyny i decyzje
podjęte świadomie, a nie w momencie, gdy jest się nieświadomym konsekwencji
dzieckiem.
Edyta Krzysztoń