Nie wiem, dlaczego to pamiętam, ale jestem pewna, że na
studiach powtarzano, iż \”Sodoma i Gomora\”, czwarty tom serii \”W poszukiwaniu
straconego czasu\”, jest najdoskonalszą z odsłon cyklu. Szczerze powiedziawszy,
nie zauważyłam dramatycznego skoku jakościowego. Proza Prousta nieustająco
znajduje się wysoko na mojej liście dzieł niezwykłych i niepowtarzalnych, ale
traktuję ją chyba zanadto jako całość, jako dzieło kompletne. Chociaż kolejne
części różnią się poruszaną tematyką, co wynika z dorastania bohatera, to
wszystkie reprezentują zbliżony poziom (którego odbiór wydaje się zależny od
aktualnej kondycji psychicznej czytającego). \”Sodoma i Gomora\” jest jednak o
tyle różna od poprzednich tomów cyklu, że skupia się głównie na…
homoseksualizmie (co nie powinno być zaskoczeniem dla osób, które kojarzą
pojęcie takie, jak \”sodomia\”).
Tym razem okładkę powieści zdobi czarno-białe zdjęcie
mężczyzny w cylindrze. Jak podejrzewam fotografia odnosi się do barona de
Charlus, jednego z najsilniejszych charakterów serii, a przy tym postaci, która
w zasadzie nie ukrywa swojej orientacji seksualnej. Całości dopełniają
odpowiednie dla tego wydania ozdobniki – tym razem czerwona wstążka z tytułem
całej serii oraz, wypisane minimalistyczną czcionką, imię i nazwisko autora a
także tytuł czwartego tomu cyklu – \”Sodoma i Gomora\”. Jak zwykle przy tej
propozycji wydawnictwa MG jestem ukontentowana stroną wizualną.
Zgodnie z moimi wcześniejszymi zapowiedziami – głównym
tematem powieści jest tym razem homoseksualizm. Oczywiście Proust nie poświęca
całej książki analizie psychologicznej zjawiska, a skupia się raczej na
problemie społecznym, tj. funkcjonowaniu osób \”trzeciej płci\” – jak zwykła
nazywać barona de Charlus i jemu podobnych jedna z bohaterek – w relacjach
salonowych. Sporo miejsca autor zostawia także dla opisania gier związanych z
wywoływaniem uczucia przywiązania lub prowadzących do odsłonięcia emocji przez
drugą osobę. Z perspektywy samego quasi-Prousta czytelnik obserwuje przede
wszystkim zmienność relacji bohatera i Albertyny.
Afera Dreyfusa z poprzedniego tomu osiągnęła swój punkt
kulminacyjny w czasie gdzieś pomiędzy trzecim i czwartym tomem serii.
Poprzednio czytelnik śledził dzielące się społeczeństwo w trakcie rozwoju
wydarzeń, a w czwartym tomie dochodzi do ponownego podzielenia i migracji
zwolenników tudzież przeciwników do opozycyjnych grup z powodu wyciekających o
przekręcie informacji. W powietrzu wciąż daje się wyczuć aurę antysemityzmu, a
bywalcy salonów kłócą się i godzą w zależności od aktualnej pozy politycznych,
filozoficznych i artystycznych przekonań.
Co ciekawe zmienia się nie tylko sfera duchowa, ale pozycje
społeczne. Bohaterowie, którzy wcześniej nie cieszyli się szczególnym
szacunkiem, wydzierają sobie miejsce na salonach za sprawą spadku. To – każdy
pretekst jest dobry – ponownie dzieli innych członków socjety. Z jednej strony,
tej majętnej, dorównują bowiem wysoko postawionym, jednak \”szorstkość\” ich
zachowań i brak salonowego obycia, przekreślają ich obecność u tych
szczególnie… powiedzmy – arystokratycznych.
Główny bohater, którego zwykłam nazywać quasi-Proustem, jest
w tej części wyjątkowo nieobecny. Znacznie więcej dzieje się obok niego, niż w
nim. A przynajmniej niewiele o tym pisze. Chociaż relację z Albertyną
należałoby uznać za jeden z najważniejszych wątków, to jego emocjonalne opisy
pojawiają się na zasadzie nagłych zrywów. Z perspektywy współczesności trudno
byłoby uznać miłość tych postaci za romantyczną. Quasi-Proust wydaje się
manipulacyjnym draniem, a Albertyna kimś pomiędzy kurtyzaną a słodkim misiem o
małym rozumku. A! I o skłonnościach homoseksualnych, co głównemu bohaterowi sen
z oczu spędza.
Przyznaję, że do językowej rozwlekłości Prousta zdążyłam się
już przyzwyczaić. Być może przyszło mi to z taką łatwością, bowiem z tomu na tom
autor wydaje się być bardziej zwięzły. Znacznie mniej uwagi poświęca także
otoczeniu w sensie fauny i flory, a więcej rozterkom wewnętrznym i przemianom
społecznym. Tego typu analizy cieszą się mimo wszystko większym powodzeniem,
niż rozwodzenie nad zachodem słońca czy grą światła w koronach drzew, ale… Ja
tam trochę tęsknię za dwudziestostronicowym wywodem na temat niezwykłości
jakiegoś krzewu czy kwiatu. Ciągłe wskazywanie na zepsucie arystokratów i
wyśmiewanie ich ograniczonych horyzontów, choć bywa, że nadal zabawne, nieco mi
się przejadło.
Po \”Sodomę i Gomorę\” warto sięgnąć pewnie z miliona powodów,
ale dla mnie najważniejsze wydają się dwa – rozwój relacji quasi-Prousta i
Albertyny ze wszystkimi jego kolorami i gierkami; oraz pragnienie skończenia tego,
co się już zaczęło (czwarty tom z siedmiu i to serii, o której mówi się, że nie
da się przez nią przebrnąć). Poprzednie odsłony \”W poszukiwaniu straconego
czasu\” były o tyle fascynujące, że przeskok między latami życia bohatera
plasował go na różnych etapach funkcjonowania w świecie. Teraz, w przypadku
tego tomu, nie ma już tak dramatycznej różnicy. Między \”Stroną Guermantes\” a
\”Sodomą i Gomorą\” w głównej postaci nie zaszły aż tak wyraźnie i diametralne
przemiany, co nieco ochłodziło moje zainteresowanie (mimo wszystko miałam
wrażenie, że to powtórka z rozrywki). Dopiero finał zwiastuje pewną odmianę. Na
to liczę, tego się będę trzymała.
Alicja Górska