Chris Evans jak do tej pory wyreżyserował w swojej karierze
tylko jeden film. Gdybym nie wiedziała, o jaką produkcję chodzi, obstawiałabym
raczej jakieś ambitne kino akcji lub dramat. Tymczasem Kapitan Ameryka
zadebiutował kameralnym romansem, względem którego bardzo długo nie potrafiłam
się ustosunkować. Z jednej bowiem strony to ciepła historia z serii opowieści o
niezwykłych spotkaniach czy po prostu niepowtarzalnych chwilach, które zdarzają
się w życiu niespodziewanie i coś w człowieku zmieniają. Z drugiej zaś, dość
wtórna, w niektórych fragmentach banalna i irytująco absurdalna opowieść z
irracjonalnie postępującymi postaciami.
Nick Vaughan (Chris Evans) gra na trąbce na nowojorskim
dworcu, zarabiając w ten sposób na życie. Pewnej nocy zostaje świadkiem
pechowego dnia Brooke (Alice Eve). Nie dość, że kobiecie ucieka ostatni pociąg
do Bostonu – od którego zależy, jak potoczy się dalej jej życie – to jeszcze
zostaje okradziona. Nick, chociaż ma na ten wieczór zupełnie inne plany,
decyduje się pomóc poszkodowanej. Początkowo nieufna, wkrótce zaprzyjaźnia się
z muzykiem. Wspólna noc, podczas której starają się rozwiązać problem
transportowy kobiety, staje się dla obojga punktem zwrotnym w życiu.
Fani twórczości Richarda Linklatera nie powinni być
zawiedzeni. No chyba, że wyraźne wzorowanie się Evansa na \”Przed wschodem
słońca\”, potraktują jako próbę zawłaszczenia sobie, czy też choćby uszczknięcia
odrobinę, sukcesu bardziej doświadczonego reżysera. \”Zanim się rozstaniemy\” to
bowiem całkiem przyjemna i ciepła historia, której inspiracje wyraźnie rzucają
się w oczy. Na tym poziomie trudno więc nie oskarżyć produkcji o wtórność i
nieoryginalność, niemniej przyznać trzeba, że próba odtworzenia nastroju
obrazów Linklatera to również swoiste wyzwanie.
Bohaterowie przemierzają nocą Nowy Jork, rozmawiając o
wszystkim i o niczym. Niekiedy ich dialogi wydają się tak dalece oderwane od
rzeczywistości, że widz zastanawia się, czy aby czegoś nie przeoczył. Nie ma to
jednak absolutnie żadnego znaczenia, gdyż to, co jest w produkcji najważniejsze
– i zdecydowanie jest też najważniejsze u Linklatera – to relacja bohaterów i
ich specyficzny rodzaj porozumienia. Zwłaszcza, że w przypadku \”Zanim się
rozstaniemy\” postaci za wszelką cenę starają się sobie wmówić, że chemia, która
między nimi wiruje, to tylko złudzenie, wynikające z romantycznej atmosfery
nocnego miasta, bohaterskiego wyczynu Nicka i żałosnego położenia Brook.
Prawda jest taka, że ta chemia, to faktycznie złudzenie.
Teoretycznie przez cały seans wiedziałam, że powinna się tam znaleźć.
Dostrzegałam ten plan, starannie realizowane i odhaczane elementy konstrukcji oraz
struktury akcji, ale… nie poczułam napięcia między bohaterami. Dało się
dostrzec w Evansie i Eve jakąś sztywność, barierę, brak swobody, który
skutecznie blokował możliwość zaangażowania się w tę, skądinąd potencjalnie
intrygującą, relację. W założeniu ich postaci łączy wiele – on wciąż goni za
przeszłością; ona nie jest pewna, czy jej obecny związek ma nie tylko
przyszłość, ale i jakąś przeszłość właśnie. Jak się jednak okazuje, wspólna
historia postaci to za mało, by stworzyć nić porozumienia między aktorami.
Tak czy siak przyjemnie się na \”Zanim się rozstaniemy\”
patrzy. Światła wielkich miast, zmiany lokacji oraz ludzkiej dynamiki –
naprzemiennie pojawiają się puste, nieprzyjazne uliczki i zatłoczone lokale. W
tle daje się słyszeć muzykę miasta i melancholijne zawodzenie trąbki, czy
jazzowych orkiestr. Jest nastrojowo, to trzeba przyznać. Uroczo, kameralnie,
skromnie i chyba bardzo osobiście. Tak się przynajmniej wydaje, że Evans
sięgnął do siebie, do swojego wnętrza – po coś może i naiwnego, ale
autentycznego. Zabrakło chyba wyłącznie umiejętności pokierowania niektórymi
elementami strony technicznej, by to, co wyglądało zapewne świetnie na
papierze, stało się równie przyjemne na ekranie.
Chociaż na mnie \”Zanim się rozstaniemy\” nie zrobiło
najlepszego wrażenia, a w pierwszym odruchu po zakończeniu seansu myślałam o tej
produkcji jako historii z nielogicznym finałem i głupią bohaterką, to dystans
czasowy ocieplił moje uczucia. Teraz, gdy wspominam oglądanie debiutu Evansa,
myślę o czymś naiwnie rozczulającym; z pewnymi defektami, ale jednak do
przyjęcia; z brakiem chemii między bohaterami, ale z ogromnym ładunkiem uroku w
kadrach i dźwiękach. Jeżeli jesteście fanami Linklatera, obejrzyjcie
koniecznie.
Alicja Górska