Chociaż westerny są ostatnim gatunkiem filmowym, który oglądam z własnej, nieprzymuszonej woli, to Wendeta w reżyserii Martina Koolhoven\’a zaciekawiła mnie na tyle, że pokusiłam się o obejrzenie. Może i bym się nim nie zainteresowała, gdyby nie informacja, że to thriller. Film już obejrzany, czy jednak warto było poświęcić na niego czas?
Młoda Liz Brundy (Dakota Fanning) jest niemową i wraz z rodziną (mężem, jego synem z poprzedniego małżeństwa i córeczką) mieszka w małej osadzie holenderskich protestantów. Życie Liz jest ciężkie, jak to bywało w XIX-wiecznej Ameryce, ale szczęśliwe. Wszystko się zmienia, gdy podczas jednej z mszy do kościoła wkracza nowy Wielebny (Guy Pearce), Liz z przerażeniem odkrywa, że dopadła ją jej przeszłość i teraz musi chronić nie tylko siebie, ale i rodzinę. Tylko czy da rade?
Cóż, bałam się westernowej otoczki, a okazało się, że była ona jedną z niewielu plusów wypatrzonych w filmie. Okazuje się, że obiecywany dreszczyk emocji okazał się tak znikomy, że aż niewyczuwalny. Dzieje się w nim dużo i szybko, bardzo szybko. I mogłoby się wydawać, że ogromna ilość drastycznych scen zmrozi krew w żyłach, wzbudzi obrzydzenie czy też empatie albo w jakikolwiek sposób poruszy, to prawdą jest, że przez ponad dwie godziny oglądania czułam znudzenie, konsternacje i brak zainteresowania. Za dużo wrzucono do tego filmu – odcinanie języków, podcinanie gardeł, wieszanie, palenie, wybebeszanie, owijanie flakami, kazirodztwo, przemoc seksualna, bicie dzieci – to znikoma część tego, co przygotował reżyser. Szczerze? Mam wrażenie, że znajdziecie tu wszystko, co tylko przyszłoby wam do głowy. Zwycięzcą mankamentów zostaje jednak Wielebny, który będąc zwykłym człowiekiem, uważa się chyba za niezniszczalnego i niepokonalnego wysłańca Boga, który wszystko może i jest gotowy uczynić, by wypełnić swoją misję.
Do samej realizacji produkcji nie mogę się przyczepić, zarówno producenci, jak i aktorzy zadbali o realne przedstawienie tamtych czasów, trudów życia, brak praw kobiet i przymykanie oka na nadużywanie przez mężczyzn swoich \”przywilejów\”. Muszę też przyznać, że wszystkie drastyczne sceny są niezwykle obrazowe i brak tu miejsca na snucie domysłów – wszystko zostaje podane na tacy. To jaki będzie tego efekt zależy od odbioru obrazu przez widza.
Gra aktorska jest w porządku. Naprawdę. Dakota świetnie wcieliła się w postać Liz i grała wyśmienicie. Okazywała emocje, potrafiła zachowywać się, jak kobiety w tamtych czasach i wychodziło jej to naturalnie i z wdziękiem. Trudne zadanie miał Guy Pearce, jako Wielebny. Musiał odegrać… szaleńca wykorzystującego Biblię dla swoich celów i opętanego chęcią dopięcia swego. Postać bardzo przerysowana, wręcz nierealna, bo czy naprawdę zwykłemu człowiekowi udałoby się tego wszystkiego dokonać? Reszta aktorów ze swoimi rolami jest tylko tłem, dla tej dwójki, ale spisują się równie dobrze.
Pomimo świetnej scenerii i ciekawej gry aktorskiej jestem zawiedziona i znudzona. Za mało realności, skupienia się na paru wątkach i ich rozszerzeniu. To, że Martin Koolhoven umieścił w filmie wszystko, co złe nie wyszło mu na dobre. Ani mnie to nie poruszyło, ani nie zainteresowało. Raczej zirytowało, bo odnoszę wrażenie, że to próba wzbudzenia w odbiorcy litości dla bohaterki, bo tyle krzywd przecież ją spotkało. Oglądałam, bo musiałam, a zakończenie wywołało we mnie tylko westchnienie ulgi, że to już koniec.
Czytając w sieci o Wendecie, zauważyłam, że dużo osób broni tego filmu – możliwe zatem, że stałam się nieczułą istotą bez serca. Niemniej w moim odczuciu to zmarnowany potencjał. Szkoda, bo zapowiadało się ciekawie.
Irena Bujak