Wiecie, jak to jest z bestsellerami i wszystkimi powieściami, które na pierwszym wydaniu mają wielką nalepkę informującą, iż człowiek obcuje z dziełem przez bardzo duże D. Albo to faktycznie jest Dzieło, albo… cóż, albo dział marketingu strasznie się rozbisurmanił. Dlatego zazwyczaj nie sięgam po zbyt głośne książki, kiedy jest na nie największy hype: boję się, że albo się rozczaruję, albo, jeżeli mi się spodoba, będę żyła w obawie, że spodobała mi się nie książka jako taka, tylko nakręcona wokół niej akcja promocyjna. Ale czasem blurb brzmi tak interesująco, że nie mogę się oprzeć i mówię: \”sprawdzam\”. Tak właśnie było z powieścią Sally Rooney \”Normalni ludzie\”.
To historia o młodym pokoleniu (bohaterowie kończą szkołę średnią w 2011 roku) Irlandczyków, ich problemach, kryzysach, budowaniu tożsamości i fasadach wznoszonych z oznak przynależności klasowej, za którymi to fasadami kryją się – a może kryć się powinni – tytułowi \”normalni ludzie\”. Główni bohaterowie, Marianne i Connell, chodzą do jednej klasy. Ona ma bogatych rodziców i opinię dziwadła. On jest liderem szkolnej drużyny piłkarskiej, a jednocześnie wrażliwym molem książkowym wychowywanym przez samotną matkę. Gdy jego matka zaczyna pracować u rodziny Marianne jako sprzątaczka, bohaterowie mają okazję poznać się lepiej. Kiedy zdejmują maski, okazuje się, że łączy ich wiele… nie tylko zainteresowania, ale też łóżko i pewna specyficzna więź. Na przestrzeni kolejnych lat, choć uczęszczają na tę samą uczelnię, żyją osobno, spotykając się raz na jakiś czas. Podczas tych czasem rzadkich, czasem nader częstych spotkań razem z ubraniami zrzucają kolejne maski, szukając własnej tożsamości w oczach drugiej połowy tego przedziwnego duetu…
Mam z tą powieścią problem, muszę to przyznać. Z jednej strony jest o ludziach, jak najbardziej. O tym, jak społeczeństwo wciąż narzuca nam konwenanse, jak próbujemy znaleźć samych siebie pośród masek i jak sypie się otaczająca nas kartonowa dekoracja. Marianne i Connell są szczerzy tylko wtedy, gdy zostają sam na sam. Przed wszystkimi innymi udają. Ich więź jest tak intymna, że boją się być oficjalnie razem, żeby nie zniszczyć swojej relacji. I to ma sens, ja tę narrację kupuję. Kupuję też, choć z pewnym bólem – jako miłośniczka detalu – oszczędny styl zarysowujący zaledwie otoczenie, co podkreśla egzystencjalną pustkę otaczającą protagonistów. Ale jednocześnie po powieści okrzykniętej jedną z najważniejszych w ostatnich latach spodziewałam się czegoś więcej: pogłębionej psychologii bohaterów (tego nie czuję – problemy są zaledwie muśnięte; zgoda, taka narracja, ale czy ona dziś wystarczy?), faktycznej nadziei i wejścia w skórę postaci. Rzadkie momenty szczerości bohaterów są tak ograniczone, że chociaż spędziłam z Marianne i Connellem całe długie popołudnie, to nadal nie wiem, jakie mają dążenia, marzenia, kim są i czy są kimkolwiek poza tym, kim każe im być imperatyw narracyjny. Poszczególne fakty dotyczące bohaterów nie sklejają się w całości, wątki rozwijają się i giną – i w życiu byłoby to całkiem naturalne, ale powieść nie jest życiem, powieść ma być raczej prawdopodobna niż prawdziwa. Co do prawdziwości, też mam zastrzeżenia, znowu związane z dyskursem jednej z najważniejszych książek ostatnich lat: by zasłużyć sobie na takie miano, wypadałoby być głosem pokolenia. Sally Rooney nie jest głosem pokolenia. Opowiada bardzo konkretną historię osadzoną w bardzo konkretnym środowisku i nie próbuje jej uniwersalizować. I ponownie: to byłoby całkiem w porządku, gdyby marketing nie krzywdził \”Normalnych ludzi\”, wsadzając tę powieść w rolę, której ona zwyczajnie nie podoła. Bo ta historia moim zdaniem nie wytrzyma próby czasu, nie stanie się ikoniczna, nie będzie symboliczna dla naszej generacji (jestem z tego samego rocznika co bohaterowie, więc pozwalam sobie na poczucie przynależności do tego konkretnego pokolenia). To jest dobrze napisana i całkiem nieźle przetłumaczona (chociaż czasem gryzły w oczy kalki, a czasem bardzo brakowało przypisu dotyczącego realiów – bez niego książka będzie niekompletna dla większości czytelników) powieść z nurtu new adult. To dość, żebym nie żałowała lektury, ale stanowczo za mało jak na rozbuchane marketingowe deklaracje. Innymi słowy, tekstowi Rooney największą krzywdę zrobiła promocja. Paradoks? A gdzieżby!
Przeczytać warto, zwłaszcza jeśli lubicie dobrze zrobione new adult; ale nie jest to absolutny must read, dla którego powinniście rzucić wszystkie aktualnie czytane książki i popędzić do księgarni.
Joanna Krystyna Radosz