Anglia, 1887 rok. Mieszkańcy niewielkiej miejscowości Radcot, jak każdego zimowego wieczora, gromadzą się w lokalnej gospodzie, by słuchać opowieści. Mąż karczmarki, Joe Bliss, właśnie zabiera się do opowiedzenia nowej historii, gdy drzwi gospody otwierają się z hukiem i staje w nich ranny i całkowicie przemoczony mężczyzna. W dodatku obcy trzyma w ramionach martwą dziewczynkę, którą mieszkańcy Radcot w pierwszej chwili biorą za lalkę. To jednak dopiero początek dziwnych zdarzeń, godzinę później bowiem dziecko wraca do życia – nie wypowiada ani jednego słowa, co najmniej trzy osoby natychmiast wyrażają jednak chęć otoczenia go opieką.
Nie mam wątpliwości, że nowa powieść Diane Setterfield podzieli czytelników, i będzie miała tyle samo zagorzałych zwolenników, co zdeklarowanych przeciwników. Skąd ten rozłam? Przede wszystkim z powodu przyjętej przez autorkę niecodziennej konwencji, która nie każdemu przypadnie do gustu. Była sobie rzeka to połączenie XIX-wiecznej powieści realistycznej z baśnią, ludową przypowieścią i angielską powieścią grozy – pomysł karkołomny, który w rękach mniej zdolnej pisarki mógłby skończyć się wcale nie tak piękną katastrofą. Diane Setterfied umiejętnie połączyła jednak elementy zaczerpnięte z poszczególnych gatunków i dobrze dobrała proporcje, tworząc klimatyczną i wciągającą całość. W efekcie każdy czytelnik będzie odbierał jej książkę inaczej: dla jednych będzie to po prostu powieść historyczna (choć pozbawiona historycznych wydarzeń), dla innych kryminał w stylu retro, powieść społeczno-obyczajowa w dickensowskim stylu lub po prostu uwspółcześniona baśń magiczna.
Była sobie rzeka miesza gatunki, korzeniami tkwi jednak głęboko przede wszystkim w folklorze – punktem wyjścia jest ludowa opowieść o tajemniczym przewoźniku Cichym oraz odwieczna ludzka skłonność do snucia opowieści. Żywa zwłaszcza wśród mieszkańców niewielkich miasteczek i wsi, w których opowieść, często przekazywana z pokolenia na pokolenie, stanowi rodzaj lepiszcza spajającego lokalną społeczność. Wspólne bajanie to nie tylko sposób na spędzenie długich zimowych wieczorów, podczas których na powierzchnię ziemi wychodzą duchy, zjawy i upiory, oraz próba oswojenia wymykającego się zmysłom, tajemniczego świata istniejącego równolegle do tego realnego. To także, a może nawet przede wszystkim, forma nadania wspólnej tożsamości i zadzierzgnięcia więzów silniejszych niż te wytyczone przez władze w postaci granic miast, miasteczek i wsi. Była sobie rzeka pięknie kontrastuje ponadto ludową wrażliwość z naukowym szkiełkiem i okiem – druga połowa XIX wieku to przecież czas gwałtownego rozwoju nauki, a wieści o teoriach Darwina docierają nawet pod strzechę prowincjonalnej gospody. W niewielkim Radcot nowoczesna wiedza zderza się z wiarą w opatrzność i boską moc, nauka bywa mylona z prestidigitatorstwem, rozum i chłodna kalkulacja nader często ustępuje natomiast myśleniu magicznemu. I wierze, że wszystko na świecie ma swój porządek, Cichy zabiera zaś tylko tych, których czas już nadszedł, a nie tych, którym wciąż zostało wiele do zrobienia. W pewnym stopniu Była sobie rzeka to także powieść o rodzicielstwie – jego sile, bolączkach, błędach i nadziejach z nim związanych. Diane Setterfield pokazuje różne sposoby patrzenia na kwestię posiadania dzieci oraz ich wychowania, rodzinę uznając za najważniejsze źródło szczęścia, poczucia bezpieczeństwa i satysfakcji z życia. I tu pojawia się problem, autorka zdaje się bowiem sugerować, że rodzina to nie jedna z opcji, ale jedyna słuszna droga życiowa. Z początku ciekawie zestawia wszechogarniające pragnienie macierzyństwa Heleny Vaughan i pro rodzinne nastawienie Roberta Armstronga z niechęcią do posiadania dzieci innej bohaterki, w finale daje jednak do zrozumienia, że kobietami kierują wyłącznie biologia i chęć zaspokajania męskich pragnień – nawet jeśli ceną jest wyrzeczenie się własnych potrzeb, a tym samym własnego \”ja\”. Rozczarowujące zakończenie intrygującego wątku.
Przyjęta przez Diane Setterfield na pół baśniowa konwencja łączy się z jeszcze jednym, potencjalnie trudnym do przyjęcia rozwiązaniem fabularnym. Słyszeliście kiedyś o przypowieści lub legendzie, w której bohaterowie odznaczają się wielowymiarową osobowością i skomplikowaną motywacją emocjonalną? Otóż to, nie słyszeliście, nie taka jest bowiem konstrukcja tych utworów literackich. Występujące w nich postacie to raczej matryce ludzkich zachowań, silnie kontrastujące ze sobą, zbudowane na podstawie prostych dychotomii np. dobra i zła. Tak też jest i w powieści Była sobie rzeka – jej bohaterowie to bardziej wzory postaw wobec życia niż postacie z krwi i kości. Stąd rzeczowa kobieta-naukowiec, kierująca się sercem kobieta-matka, oddany rodzinie mężczyzna-pan domu, zły do szpiku kości chłopak-bandyta etc. Mimo konstrukcyjnej prostoty emocjonalnej, momentami graniczącej wręcz z naiwnością, bohaterów Była sobie rzeka łatwo polubić i z przyjemnością śledzić ich całkiem ludzkie przecież rozterki, pragnienia i zachowania.
Rzeka nie znalazła się w tytule powieści przez przypadek. W dosłownym rozumieniu stanowi początek i koniec snutej przez autorkę opowieści, z niej wyszła bowiem tajemnicza dziewczynka, do niej także w pewnym sensie powróciła. Tamiza stanowi istotny element codziennego życia mieszkańców Radcot i okolic, będąc błogosławieństwem i przekleństwem zarazem – nawadnia pola i daje pożywienie, ale też niszczy wszystko, co napotka na swej drodze jako powodziowa fala. W warstwie alegorycznej rzeka to opowieść płynąca raz prosto, raz wijąc się w meandrach szczegółów i anegdot, chwilami spokojna i powolna, tylko po to, by za moment szturmować brzegi szybkim tempem narracji. Była sobie rzeka to gawęda, jaką w zimowe wieczory snuje się przy kominku – doskonale przemyślana i pięknie opowiedziana, skąpana w mrocznej atmosferze angielskiej powieści gotyckiej.
Diane Setterfied publikuje rzadko – od czasu głośnego debiutu w 2006 roku wydała w sumie trzy powieści, każdą w kilkuletnim odstępie. Nie wiem, czy opłaca się jej to finansowo, artystycznie jednak na pewno – każda powieść jest doskonale dopracowana, co widać w najdrobniejszych szczegółach. Brytyjka nie pozwala sobie na fabularne czy stylistyczne niedoróbki, a na takie książki warto czekać nawet kilka lat. Na okładce Była sobie rzeka czytamy, że pewne historie na zawsze powinny zostać nieopowiedziane. Dobrze, że ta została jednak opowiedziana.
Blanka Katarzyna Dżugaj