Selma (Golshifteh Farahani) miała dziesięć lat, gdy z rodzinnej Tunezji wyjechała do Paryża. Tam skończyła studia i zdobyła uprawnienia psychoterapeutki. Jej nagły powrót do Tunisu jest zaskoczeniem dla całej rodziny, w dodatku zaskoczeniem niezbyt miłym – wkurzona jest zwłaszcza kuzynka Olfa (Aďcha Ben Miled), która po maturze zamierzała uciec do Selmy do Paryża. Kobieta dobrze jednak wie, co robi – w Paryżu byłaby tylko kolejną psycholożką, w rodzinnym mieście ma natomiast szanse na zawodowy sukces. Nie bacząc na formalności i nieufne podejście rodaków do psychoterapii, otwiera gabinet, w którym wkrótce, ku przerażeniu wujostwa Selmy, pojawiają się pierwsi pacjenci. Praktykę psycholożki czujnie i niezbyt przychylnie obserwuje też policjant Naim (Majd Mastoura).
Niczego nie oczekiwać, na nic się nie nastawiać, przyjmować dzieła kultury takimi, jakimi oferują je ich twórcy – czasem zasada ta się sprawdza, innym razem nie, przy czym Arab Blues to, niestety, ten drugi przypadek. Opis filmu rodził konkretne oczekiwania – spodziewałam się więc lekkiego w formie, ale pogłębionego tematycznie rozliczenia z kolonializmem i pokłosiem tzw. Arabskiej Wiosny. Nie ma bowiem co ukrywać, że rewolucje, które przetoczyły się przez świat arabski blisko dekadę temu szybko zaczęły zjadać własne dzieci i przybierać niepożądany przez ich inicjatorów kierunek – do tego stopnia, zresztą, że dziś coraz wyraźniej mówi się o porażce protestów społecznych na Bliskim Wschodzie. I dotyczy to nawet Tunezji, która nie dość, że najłagodniej przeszła rewolucję, to jeszcze odniosła największe sukcesy na drodze przemian. Bo owszem, w kraju obalono reżim i ustanowiono demokrację, w efekcie czego nastąpiło wiele pozytywnych zmian społeczno-politycznych m.in. w zakresie walki z przemocą wobec kobiet i dyskryminacją rasową. Równie wiele pozostało jednak bez zmian – choćby korupcja, nepotyzm, brutalność i wszechwładza policji, mało wydolna gospodarka, bezrobocie sięgające nawet 30 proc. w niektórych rejonach kraju, oraz fundamentalizm religijny. Wszystkie te problemy wciąż mają się dobrze, niektóre nawet lepiej niż przez jaśminową rewolucją.
Kinematografia arabska dopiero zaczyna rozliczać się z konsekwencjami Arabskiej Wiosny, Manele Labidi miała więc fantastyczną szansę stać się jedną z prekursorek tej filmowej dyskusji. Z możliwości tej nie skorzystała, wymienione wyżej kwestie zostały bowiem w jej filmie zaledwie zarysowane – raz po raz reżyserka rzuca widzowi smakowite wątki, takie jak historia niewystarczająco pobożnego imama, prześlizguje się jednak po nich zmierzając w zupełnie innym, mniej satysfakcjonującym kierunku. Labidi przyjmuje postkolonialną perspektywę i przygląda się relacjom Tunezyjczyków i dawnych zaborców: nabrzmiałych od stereotypów, uprzedzeń i braku zrozumienia. Jest w tym wątku sporo finezji, głównie dzięki konstrukcji postaci protagonistki. Pamiętacie film Królestwo niebieskie, w którym angielski kowal Bailan z Ibelinu (Orlando Bloom) uczył Arabów od pokoleń żyjących na pustyni jak pozyskiwać wodę? Takie kolonialne motywy, z białym niosącym kaganiec oświaty i technologii podbijanym ludom, to stały element zachodniego kina, który Manele Labidi w ciekawy sposób wykpiła. Selma to tego rodzaju zbawczyni, tyle że nie biała, a w każdym razie biała mocno farbowana, bo wychowana bardziej w kulturze zachodniej niż rodzimej. Młoda psychoterapeutka wraca do ojczyzny z francuską mentalnością, próbując działać na własnych, na wskroś europejskich zasadach i mimo arabskiego pochodzenia ulegająca tym samym stereotypom i uprzedzeniom co biali ludzie. Czy w Paryżu przyszłoby jej do głowy otworzyć nielegalny gabinet? W żadnym wypadku, przecież Francja to państwo prawa – w przeciwieństwie do pogrążonej w tradycyjnej bliskowschodniej nonszalancji i beztrosce Tunezji. To Naim uświadamia jej, że nie rozumie swojej ojczyzny i patrzy na nią \”białymi\” oczami. Ileż zyskałby Arab Blues gdyby Manele Labidi konsekwentnie poszła tym tropem! Niestety, reżyserka wolała pogrążyć się w zgranych dowcipach na temat swojej ojczyzny, przez co można odnieść wrażenie, że pracując na planie odhaczała kolejne punkty z podręcznika pt. Jak nakręcić komedię o zderzeniu kultur. Młoda kobieta jako jedyna buntująca się przeciwko przestarzałej tradycji? Jest. Maczo o miękkim sercu, który ukrywa uczucie szkodząc głównej bohaterce? Ależ oczywiście. Arabowie pokazani jako drobni krętacze i naciągacze? Odhaczone. Żarciki z nadużywania harrisy, obowiązkowo przy próbie pocałunku? A jakże. Kobiety kochające plotki na równi z tandetnym makijażem? Proszę bardzo. Tak, Arabowie uwielbiają pikantną kuchnię, biurokracja spędza sen z powiek nie tylko przyjezdnym, bukra (juro) i Inszallah (jeśli Bóg pozwoli) wywołują konfuzję u osób nie znających specyfiki kultury arabsko-muzułmańskiej, urzędniczki handlują ciuchami – wszystko to prawda, ale ileż razy można z tego żartować? To stare, mocno zgrane motywy nie mówiące wiele nowego o porewolucyjnej Tunezji.
Arab Blues to film o psychologii, w którym nie ma… psychologii. Postacie narysowane są grubą kreską, ich problemy ledwie zaznaczone, a tzw. narodowe przywary i porewolucyjne traumy sprowadzone do wyeksploatowanych przez kino stereotypów. Jednocześnie jednak debiut Manele Labidi to obraz sprawnie zrealizowany, z dobrze poprowadzoną narracją i świetną obsadą aktorską – błyszczy, rzecz jasna, przede wszystkim Golshifteh Farahani w roli Selmy, ale Majd Mastoura i Aďcha Ben Miled wcale nie ustępują jej pola. Reżyserce fantastycznie udało się także uchwycić klimat Tunisu i niesamowitą, specyficzną energię jego mieszkańców – można się tylko cieszyć, że Manele Labidi zdołała przekonać producentów, by zdjęcia kręcić w jej rodzinnym mieście, a nie w Maroku lub jednym z miast Europy Zachodniej. Arab Blues to lekka, wakacyjna komedia, którą ogląda się ze sporą przyjemnością – takie filmy też są potrzebne, a jednak trochę szkoda, bo debiut francusko-tunezyjskiej reżyserki miał zadatki na coś znacznie głębszego. Nawet jeśli nadal utrzymanego w niezobowiązującym tonie.
Blanka Katarzyna Dżugaj