Lato na Rodos to książka, która zdobyła nagrodę główną w 5. Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży. Wcale mnie to nie dziwi, bo to świetna historia autorstwa Katarzyny Ryrych nie tylko dla nieco starszych dzieci, ale i dorosłych. To wcale nie będzie prosta historyjka o wyjeździe na ciepła śródziemnomorską wyspę.
Rodos to wesołe rozwinięcie pospolitego skrótu ROD, czyli Rodzinnych Ogródków Działkowych. Ogrodzonych Siatką. Podczas czytania można jednak zauważyć, że lato w tym miejscu jest równie egzotyczne, jak na prawdziwym Rodos. Smaczku dodają tu opisy wyspy i życia na niej poprzedzające każdy nowy rozdział.
To właśnie na tym polskim Rodos lato spędzają Porszak i Turret. Początkowo ksywki dwojga młodych, raczej nastoletnich chłopców, wydają się całkiem normalne. To właśnie o normalności jest ta książka. Dosłownie wywraca normalność do góry nogami i pozostawia czytelnika z wieloma pytaniami, może nawet nieco ze smutkiem. Ja właśnie go czułam po przeczytaniu tej pozycji. Nie dlatego, że to łzawa historia. Raczej dlatego, że zwyczajnie czułam ten ból niezrozumienia przez społeczeństwo inności, jaką przedstawiał każdy z bohaterów.
Porszak i Turret to dzieciaki spędzające wakacje w mieście, robią więc wszystko, by się nie nudzić. Wbrew życzeniu rodziców i bez ich wiedzy całe dnie przesiadują na dzikiej części działek, w jakiejś opuszczonej altance. Tu poznają stałych bywalców, jak pędzący eliksir szczęścia Kukułka czy czytająca Harlequiny otyła Szmirabella. Tu zaglądają też Panda, który w swojej dość dziwacznej, całodobowo oświetlanej szklarni hoduje pomidoropodobne krzaczki oraz Gabaryt, człowiek umiejący skombinować wszystko. Ta grupka uważana jest raczej za wyrzutków społeczeństwa, pogardzana przez mieszkańców ładniejszej, schludniejszej części działek, przez Społeczników. To właśnie oni rozumieją, że Turret ma napady wykrzykiwania przekleństw, a Porszak nie lubi braku harmonii, nieporządku oraz przytulania i dotykania. Bo w odróżnieniu od bywalców dziczy chłopcy to osoby dotknięte jakimś syndromem, defektem, który nie widać na pierwszy rzut oka, a który sprawia, że ci normalni uważają ich za debili (to dosłowne przytoczenie słów autorki).
Na Rodos Turret i Porszak znajdują upragnioną wolność. Mogą pogadać, są rozumiani, dowiadują się ciekawych rzeczy nawet o kosmosie, choć tak bardzo tkwią jeszcze naiwnym przekonaniu, że wszyscy są dobrzy, a plantacja i laboratorium na działkach to coś tajemniczego, ale potrzebnego. Któż przecież nie chciałby eliksiru szczęścia?
Poza przyjaźnią chłopców i ich przeżyciami na działkach możemy przyglądać się rodzinom. Są tu trzy ciekawe moim zdaniem przypadki. Pierwszy to nadopiekuńczy rodzice Porszaka, którzy tak bardzo skupiają się na dążeniu do normalności życia chłopca, że zapominają, że czasem wystarczy go zrozumieć. Obserwujemy także helikopterowych rodziców Amelii, dziewczyny, w której nieco zadurzył się Porszak, a która zaliczana jest do elity działkowej, jej ojciec jest Członkiem Zarządu. Retrospekcje Szmirabelli jawią nam jeszcze obraz smutnej matki, której syn się wyrzekł, a która nadal go kocha. Nie otrzymujemy jednak informacji o tym, czemu tak się stało.
Czymże więc jest tak naprawdę normalność? Z kart książki wynika, że powinno nim być akceptowanie i zrozumienie inności. Jednak jak jest, co także brutalnie pokazuje autorka, każdy widzi. Ktoś, kto żyje według innego wzorca, nawet kiedy nie przeszkadza i jest w tym swoim jestestwie szczęśliwy, jest uznawany za nienormalnego. A nienormalność trzeba znormalizować. Życzę sobie i Wam, by po lekturze tej książki normalność nie oznaczała identyczności, a akceptację różnic.
Monika Kilijańska