Ognisty krzyż ma nieco inną formę niż poprzednie tomy, objętością też bije je na głowę. Ale ja lubię opasłe książki(ciągnie swój do swego). W poprzednich wydarzeniach, po pierwsze akcja była prowadzona z perspektywy Claire, chociaż gdy na arenę wchodziła jej córka, mieliśmy też stopniowe zmiany, ale również można było wyodrębnić jakieś wydarzenie, które było osią akcji. W tej części autorka wróciła do opisania codzienności, pokazania nam skrawków życia rodzinnego Claire i jej bliskich i to nie tylko z jej perspektywy. To ukłon dla wielbicieli obyczajówki. Niespiesznej powieści, która pokazuje codzienność, normalne życie, o ile może być normalne dla tych, którzy cofnęli się w czasie. Książkę otwierają przygotowania do ślubu córki Claire i Jamiego. Ukazane jest pięknie rozdarcie Claire, która kocha Jamiego, ale nie zapomina, że ongi całym światem był dla niej Frank i chociaż jego twarz i postać przypominają o człowieku, który tak skrzywdził jej męża, to nie może o nim zapomnieć, zwłaszcza gdy za mąż wychodzi Bree, którą Frank tak kochał. Pisząc, że książka traktuje o codzienności, bynajmniej nie twierdzę, że wieje nudą, bo dzieje się sporo. Dobrego i złego. Na nudę – pomimo takiej objętości – na pewno nie będziecie narzekać. Jestem pewna.
Zaczynam dostrzegać to co zachwyciło czytelników Gabaldon, magię i klimat i chociaż daleka jestem od ślepego i bezgranicznego uwielbienia to czytam już bez rytmicznego uderzania w biurko. Po prostu daję się porwać historii. Ponadczasowej miłości, łączącej pomimo różnic. Może to ta jesień mnie tak melancholijnie nastraja? Chociaż będziemy mieli trudne chwile, gdy historia Nowego Świata będzie brutalnie wdzierać się do życia naszych bohaterów, to jednak wzajemna lojalność i miłość pozwala wszystko przezwyciężyć. Dodatkowo ciekawy styl Gabaldon, dzięki któremu nie usypiamy na dłużyznach, czyni z tej powieści naprawdę interesującą przygodę. Która wielu przypadnie do gustu.
Nie spodziewałam się, że aż tak wciągnę się w tę serię.