Shane Black to ważna postać w świecie kina rozrywkowego.
Jako reżyser lub scenarzysta odpowiada on za tak głośne, niekiedy wręcz kultowe
tytuły, jak \”Zabójcza broń\”, \”Bohater ostatniej akcji\”, \”Kiss Kiss Bang Bang\”
czy \”Iron Man 3\”. Nic więc dziwnego, że i jego najnowszy film, \”Nice Guys.
Równi goście\”, spotkał się ze sporym zainteresowaniem.
Analizując dotychczasowy dorobek Blacka łatwo zauważyć, że
jego twórczość charakteryzuje łączenie konwencji – zwykle takich, które
pozwalają balansować elementy akcji i humoru. O ile w starszych spośród
wyreżyserowanych przez niego filmów (bądź do których pisał scenariusze)
równoważenie tych aspektów wychodziło bardzo sprawnie, o tyle już w \”Iron Manie
3\” dało się wyczuć pewną przesadę, owocującą poczuciem niespójności. Może to
kwestia wyjścia z wprawy – przed współpracą z Marvelem Black miał siedmioletnią
przerwę w działalności kinematograficznej – a może po prostu braku szacunku
(dla kina komiksowego, dla konwencji superhero,
dla widza?). Nie przeszkodziło to jednak promocji \”Nice Guys\”; w końcu mowa o \”filmie
twórcy \’Zabójczej broni\’\”, jak głosi napis na rewersie okładki DVD.
Na szczęście najnowszy obraz Shane\’a Blacka dowodzi, że
twórca ten nie tylko wraca do formy, ale też robi to z niebywałą wręcz lekkością,
jakby od niechcenia. Można oczywiście tłumaczyć ten dramatyczny wzrost jakości
na wiele sposobów, np. faktem, że praca nad \”Nice Guys. Równymi gośćmi\” jako
nowym, swobodnym przedsięwzięciem, prawdopodobnie nie wiązała się z koniecznością
tak licznych ustępstw względem producentów, jak miało to zapewne miejsce w
przypadku \”Iron Mana 3\” (a więc filmu wchodzącego w skład ogromnego projektu,
zwanego Marvel Cinematic Universe). Można też założyć, że reżyser po prostu
musiał rozkręcić się po dłuższym artystycznym zastoju. To wszystko jednak mało
istotne. Ważne, że \”Nice Guys\” daje radę.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nie jest to raczej film
dla każdego. Oglądając \”Równych gości\” można odnieść wrażenie, że Black dokonał
zestawienia różnych scen, które \”gdzieś już kiedyś widzieliśmy\”; nawet ogólna
koncepcja fabularna i charakter relacji między bohaterami sprawiają wrażenie
dobrze znanych. Największą inspiracją dla twórcy zdaje się konkretnie \”Big
Lebowski\” braci Coen. Wskazuje na to wiele podobieństw scenariuszowych i
specyficzny, nieco… dziwny i absurdalny humor. Ten momentami balansuje na
granicy prostactwa, by w innej scenie bazować na hermetycznych, intertekstualnych
nawiązaniach i postmodernistycznej grze z konwencjami.
Lata 70. XX wieku, USA. Tragiczna śmierć gwiazdki porno i zaginięcie
młodej dziewczyny – dwie pozornie osobne sprawy, z powodu których dwójka
niepałających do siebie sympatią facetów zmuszona zostaje do współpracy. Holland
March (Ryan Gosling) to prywatny detektyw, któremu zdecydowanie nie po drodze z
Jacksonem Healy\’m (Russel Crowe), mięśniakiem do wynajęcia z zapomnianym heroicznym
epizodem na koncie. Los zmusza ich jednak do współpracy i ściąga na mężczyzn
śmiertelne niebezpieczeństwo. Wspólne śledztwo nie tylko odsłoni drugie dno
sprawy, ale też pozwoli im dowiedzieć się czegoś o sobie, a także o sobie
nawzajem, zbliżając ich do siebie.
Partnerstwo Marcha i Healy?ego przywodzi na myśl różne komediowe,
filmowe lub serialowe, duety detektywów, agentów czy policjantów. Stosując
pewne uproszczenie, można by porównać ich relację do partnerów pokroju Dave\’s Starsky\’ego
i Kena Hutchinsona (\”Starsky i Hutch\”), Illyi Kuryakina i Napoleona Solo (\”Kryptonim
U.N.C.L.E.\”) czy Martina Riggsa i Rogera Murtaugha (\”Zabójcza broń\”). To wszystko
jednak w otoczce wspomnianej komedii braci Coen \”Big Lebowski\”, przez co target
\”Równych gości\” zdaje się mimo wszystko inny niż docelowa widownia pozostałych
spośród wspomnianych tytułów.
Zarówno bohaterowie, jak i reszta świata przedstawionego w \”Nice
Guys\” są mocno… brudne, nieoczywiste, za pozorem sztampowości skrywając pokłady
oryginalności. Fakt, że w rolach głównych obsadzono właśnie Ryana Goslinga i
Russela Crowe?a wydaje się znamienny – choć obaj mają doświadczenie w kinie rozrywkowym
głównego nurtu, to chętnie podejmują się wymagających wyzwań i równie chętnie
bawią się swoimi wizerunkami. Aż miło patrzeć na tak utalentowanych, pozornie
niepasujących do siebie (niczym grani przez nich bohaterowie) aktorów, tworzących
duet w tak oryginalnej, zrobionej jakby od niechcenia, komedii.
Dodatkowym atutem, związanym wciąż z kreacją świata
przedstawionego, jest oprawa audiowizualna. Świetna ścieżka dźwiękowa, na
której znalazły się m.in. funkowe przeboje lat 70., doskonale uzupełnia stylizowane
na ten okres efekty prac scenografów czy kostiumografów. \”Stylizacja\” wydaje
się tu zresztą kluczowym hasłem, ponieważ realia świata \”Równych gości\” są nie
tyle wiernym odtworzeniem minionej epoki, co jej nostalgicznym przekształceniem,
wyobrażeniem na temat. Retro-otoczka nie wystrzega się więc pewnych
anachronizmów i nieprawdopodobieństw, zarówno na poziomie językowym, jak i
zdarzeniowym, ale nie psuje to ogólnie pozytywnych wrażeń towarzyszących
seansowi.
\”Nice Guys. Równi goście\” to niestety nie \”Big Lebowski\”. Dzieło
braci Coen zyskało status ponadczasowego z uwagi na szereg atutów, spośród
których wyczucie smaku w serwowaniu absurdu oraz przełomowe na swoje czasy \”udziwnienie\” było jednymi z kluczowych. Właśnie unikatowy styl tych twórców przesądził o
kultowości filmowej historii tytułowego Lebowskiego – \”Kolesia\” (ang. Dude), czyli slackera, który dał
początek popularnej dziś postawie, określanej humorystycznie właśnie za nim mianem \”dudeizmu\”. Najnowsza komedia Shane\’a Blacka skrupulatnie korzysta natomiast z
tego, co wypracowali wcześniej Coenowie. To wciąż dobry, zabawny i interesujący
film. Może i brakuje tu nieco odkrywczych pomysłów, ale nie sposób zarzucić mu
wtórności, zwłaszcza w kontekście kilku odważnych (przede wszystkim jak na
komedię) rozwiązań fabularnych i niesztampowości (w zestawieniu z kinem
głównego nurtu).
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszystkim widzom ten styl narracji
i – ogólnie – konwencja przypadnie do gustu, ale zdecydowanie warto dać \”Równym
gościom\” szansę. Zwłaszcza, że spora część gagów jest tu uniwersalnie zabawna,
więc komedię Blacka można obejrzeć choćby dla licznych scen prowokujących do
śmiechu niezależnie od indywidualnych upodobań i poczucia humoru.
Kamil Jędrasiak