Zaledwie wczoraj miałam okazję zobaczyć \”La La
Land\”, uroczą historię, która – w absurdalnie skondensowanym skrócie ? opowiada
o spełnianiu marzeń. Droga do celu, jak to zwykle bywa, nie jest jednak prosta (ani
dla bohaterów tego filmu, ani w życiu). Wątpliwości sypią się jak asy z rękawa
wprawnego szulera. I gdy Mia w \”La La Land\”zaczęła się zastanawiać, czy aby
nie należy do grona niespełnionych marzycieli; tych, którzy mimo prób i walki
nie dobiegają do swojej mety, przed oczami stanęła mi postać Florence Foster
Jenkins, protagonistki \”Boskiej Florence\”, plasującej się gdzieś pośrodku w
kategorii życiowych osiągnięć – mimo okrzyknięcia najgorszą piosenkarką świata.
\”Ludzie mogą powiedzieć, że nie umiałam śpiewać, ale nikt
nie powie, że nie śpiewałam\” – mówi o sobie w pewnym momencie Jenkins (Meryl
Streep) i jest to zdanie, które doskonale streszcza niemal dwugodzinną
produkcję w reżyserii Stephena Frearsa. Lata 40., świat wciąż pogrążony jest w
wojennym chaosie, a tymczasem podstarzała filantropka i wielbicielka muzyki
stara się zreperować wady rzeczywistości szerząc kulturę. Sęk w tym, że choć
chęci ma szczere, a serce gołębie, to fałszywe nuty dudnią w jej ariach tak
boleśnie, że i na pobliskich cmentarzach zmarłym zgrzytają zęby. Słuchać jej zawodzenia
bez wybuchu śmiechu, są w stanie wyłącznie: oddany partner i menadżer – St
Clair Bayfield (Hugh Grant) oraz armia interesownych pochlebców. Wkrótce,
zupełnie nieświadoma swoich braków Foster, daje koncert w Carnagie Hall.
Ach, ileż już świat widział historii z serii \”od zera do
bohatera\”! Ileż opowieści o miernotach, które za sprawą ciężkiej pracy i
poświęcenia dochodziły do punktu, w którym onieśmielały świat wybitnym
talentem; ileż nieprawdopodobnych fabuł o gwiazdach-naturszczykach
zagarniających najważniejsze nagrody. \”Boska Florence\” to nie jedna z takich
bajek. To realna opowieść o prawdziwej postaci, która pomimo wielu krzywd
wyrządzonych jej przez ludzi i los, nigdy się nie poddała. O kobiecie, kochającej
muzykę tak dalece, że gotowej zrezygnować dlań ze spadku po arystokratycznej
rodzinie. O piosenkarce, artystce i absolutnym beztalenciu. O akceptacji i oddaniu,
o prawdziwej miłości i ukrywanym smutku, o życiu i umieraniu, o spełnieniu i
cichym cierpieniu.
Jest coś magicznego w postaci Florence i wydaje się, że to
coś więcej niż \”tylko\” niezaprzeczalny talent wcielającej się nią Meryl Streep.
Początkowo budząca przede wszystkim litość bohaterka, która nawet w najbardziej
tolerancyjnych i współczujących jednostkach wzbudzała prześmiewczą wesołość, z
czasem zjednuje sobie nie tylko poznających jej skomplikowaną historię
filmowych widzów, ale również bohaterów produkcji. Czar Jenkins, jej
bezpretensjonalność i szczerość sprawiały, że nawet najbardziej uprzedzone
osoby, w którymś momencie deklarowały do niej szczere uczucie ? bez znaczenia czy
chodziło tu o grupę ociekającej jadem bohemy czy towarzyszącego artystce,
młodego pianistę Cosmé McMoona (Simon Helberg). Dziwaczna magia Florence –
podoba do tej, która sprawia, że z zaangażowaniem oglądamy takie produkcje, jak \”Atak tyrolskich zombie\” – sączy się z ekranu od samego początku filmu tak, że
z czasem nikt nie chce już przymykać oczu z zażenowania, a woli raczej raźnie
skandować \”go, girl!\”.
Jednak \”Boska Florence\” to nie tylko przyjemna opowieść o
tym, że \”śpiewać każdy może\” i nie ma, czego się wstydzić (nawet dając koncert
dla kilku tysięcy osób, kiedy nie umie się pociągnąć choćby jednej nuty bez
rozdzierającego fałszu). Postać Florence, jakkolwiek ostatecznie zachęca do
kibicowania, wzbudza słodko-gorzkie emocje. A w tej mieszance gorycz oznacza
rozdzierający serce smutek. Chorująca od lat młodzieńczych Florence żyje w
przeświadczeniu o rychłej śmierci. Kilka lat, które dają jej lekarze, zmienia
się w kilkadziesiąt, ale diagnoza pozostaje niezmienna – nie znasz dnia, ani
godziny. Jenkins nie ma więc nic do stracenia i żyje tak, jakby jutra miało nie
być. W niemal każdym aspekcie.
Niemal, bowiem w relacjach damsko-męskich pozostaje na
poziomie wrażliwości nastolatki. Pamiętając traumę związaną ze stosunkiem z
pierwszym mężem, nie pozwala by Bayfield nazbyt się do niej – fizycznie – zbliżył. Oczywistym następstwem tejże sytuacji jest nietypowy układ, w jakim
przychodzi im funkcjonować. Publicznie St Clair spełnia obowiązki męża ?
wspiera Florence, organizuje jej występy i dba o to, by ich odbiór okazał się
wymierny w stosunku do talentu żony (tutaj należy wspomnieć, że nigdy nie mówi
o niej inaczej niż o prawdziwej artystce, której wokal przeznaczony jest
jedynie dla najczulszych koneserów) - jednak w sferze prywatnej, kontakt
partnerów okazuje się bardzo ograniczony. Po utuleniu ukochanej do snu
recytacją poezji, St Clair żegna się z służbą i… wraca do drugiego domu, gdzie
czeka na niego druga towarzyszka życia.
Ta sytuacja i stosunkowo lekkie doń podejście Florence
podkreślają tylko infantylność głównej bohaterki, która ma w sobie jednocześnie
coś z rozkapryszonego, choć uroczego, dziecka i rozczulającej starszej pani.
Pełne przepychu pokoje jej apartamentów wyglądają jak wcielone w życie marzenia
małej dziewczynki o pałacu, a kolorowe, strojne suknie i kostiumy wydają się
wyjęte z dziecięcego snu o królewskiej elegancji. Wyraźnie widać, że Florence
pogodziła się z widmem czyhającej na nią śmierci poprzez brak rozwoju.
Zatrzymała się w pewnym punkcie, rezygnując z dojrzałości na rzecz bańki
bezpieczeństwa, w której czas zatrzymał się jeszcze przed pierwszym współżyciem
i jego konsekwencjami.
Poza tym, postać Florence jest żywą reprezentacją figury
postaci żyjącej muzyką. Te często powtarzane przez, mniej lub bardziej
utalentowanych muzyków, słowa są aktualnie najczęściej pustym frazesem, ale w
przypadku Jenkins trudno o trafniejsze określenie. Każdy występ pozbawiał ją bowiem
sił na wiele dni, każde potknięcie odbierało chęci do wstawania z łóżka, każda
krytyka zostawiała rysę na i tak już wątłej konstrukcji jej codziennej
egzystencji. Wydaje się – zwłaszcza w obliczu finału \”Boskiej Florence\” – że
protagonistka tej historii faktycznie przeżyła tyle lat mimo choroby, wyłącznie
dzięki marzeniom o występowaniu na wielkiej scenie i umilaniu życia innym swoim
głosem.
Nie bez znaczenia jest zapewne również wsparcie Bayfielda,
który chociaż - jak już wspomniałam – wiedzie podwójne życie, to w momencie
wyboru zawsze opowiada się po stronie Florence. Nie mam wątpliwości, że chociaż
uczucie tych dwojga nie mieściło się w partnerskich standardach, to stanowiło
rzadką egzemplifikację miłości romantycznej, stawiającej duchowe pojednanie
ponad spełnieniem cielesnym. Warto tutaj również wspomnieć, że chociaż Florence – a więc Meryl Streep – stanowi postać tytułową produkcji, to nie mniej miejsca
w scenariuszu otrzymał jej partner. Hugh Grant po długiej przerwie od sukcesów
artystycznych wreszcie zaprezentował coś więcej niż tylko aparycję uroczego
kochanka (zwłaszcza, że z aktualnym wyglądem nie mógłby już kontynuować
podobnej strategii). Zarówno od psychologicznej strony postaci, jak i po prostu
pewnego pokazu aktorskich umiejętności, St Clair przykuwa uwagę i skłania do
refleksji nad własnym zachowaniem w podobnej sytuacji. Z pewnej perspektywy
jest to nawet bohater nie mniej tragiczny od doświadczonej przez życie Jenkins.
Ciekawej historii dopełnia zadowalający poziom realizacji
obrazu. Na pochwały zasługują starannie przemyślane i dopracowane kostiumy oraz
wnętrza, które łączą w sobie stereotypową wizję elegancji z kiczem i swoistym
marzycielstwem. \”Boska Florence\” zyskuje również sporo dzięki rolom
drugoplanowym, zaczynając od Simona Helberga, który miejscami wydaje się nawet bardziej
kabaretowy niż zawodząca z pełną powagą Streep, a kończąc na Ninie Arianda (w
filmie Agnes Stark), doskonale przełamującej pompatyczną, pełną pochlebstw arystokratyczną
klikę prostotą swoich wywodów, niestosownym zachowaniem oraz niespodziewaną – choć jak zwykle nieco zbyt bezpośrednią - wiernością \”swoim\”.
Tak, jak kontrastowe wrażenia budzi postać Florence, tak i
ze skrajnie różnych powodów warto film Stephena Frearsa zobaczyć. Z jednej
strony może on stać się motywacją do podążania za głosem serca i upragnioną
samorealizacją, z drugiej zaś stanowi doskonałą przestrogę przed angażowaniem
się w coś, do czego zwyczajnie nie posiada się talentu. Może czasami lepiej po
prostu poszukać innej drogi życiowej? Poza tym \”Boska Florence\” to po prostu
film przyjemny – ciepły, ale i nieco smutny; rozbudzający nadzieję, ale także budzący
współczucie. Niespieszna narracja, piękne zdjęcia i intrygujące postaci
przekonująco oddane przez aktorską śmietankę, to więcej niż minimum argumentów
przemawiających za seansem tego, czy jakiegokolwiek innego filmu. Poza tym z
pewnością warto dowiedzieć się, dlaczego i w tym roku Streep nominowano do
Oscara oraz ocenić jej szansę w zmaganiach z innymi nominowanymi.
Alicja Górska