Rok. Rok DVD z \”Legend\” leżało na półce i łypało na mnie
nienawistnie, karząc mnie w ten sposób za to, że tak długo zwlekam z jego
obejrzeniem. Powinno być mi wstyd, powinnam się za to kajać i najpewniej – żeby
jakoś wynagrodzić światu to odkładanie seansu – powinnam napisać, że żałuję, bo
film okazał się fantastyczny. Otóż nie, nie okazał się fantastyczny. Chyba, że
dla ludzi cierpiących na insomnię.
Na przełomie lat 50. i 60. bliźniacy Kray – Ronnie (Tom
Hardy) i Reggie (również Tom Hardy) – rządzili gangsterską stroną Londynu.
Dzięki bezwzględności i niespotykanej brutalności bardzo szybko zyskali status
legend. Co więcej, dzięki posiadaniu modnych klubów i rozlicznym przyjaźniom z
wysoko postawionymi członkami społeczeństwa (politykami, aktorami,
piosenkarzami itd.) sami uważani byli za gwiazdy. Kosmos im zresztą sprzyjał.
Przez lata nieuchwytni i bezkarni zapisali się na kartach przestępczej
historii. Być może jednak, gdyby nie prywatne problemy Reggie?go z ukochaną
Frances (Emily Browning) oraz zaborczość chorego psychicznie Ronniego, imperium
braci przetrwałoby znacznie dłużej.
Oparta na faktach historia gangsterska o braciach, z których
jeden cierpi na poważne zaburzenia i, w której główną (podwójną!) rolę gra
popularny i lubiany aktor, w teorii wydaje się nie do sknocenia. W teorii,
bowiem w praktyce okazuje się jednak, że nie ma na tym świecie takich pomysłów,
które nie mogłyby zostać pogrzebane przez słaby scenariusz. A takim właśnie
scenariuszem jest scenariusz \”Legend\”. Przede wszystkim w tym kontekście rodzi
się pytanie, dlaczego zdecydowano, by głównym narratorem, a właściwie
narratorką, historii z szaleństwem i nieobliczalnością w tle, była zahukana i
naiwna ukochana Reggiego. Uczynienie Frances postacią wiodącą sprawiło, że ?Legend?
zamiast pełnokrwistym kinem gangsterskim stało się rozwlekłym i nijakim melodramatem
ze słabo rozegranym wątkiem miłosnym i zorganizowaną przemocą w tle. Tak
naprawdę widz nie dowiaduje się o braciach Krey niczego sensownego. Wprost
przeciwnie, raczej zastanawia się, jak to, do cholery, w ogóle możliwe, że
komuś takiemu udało się zajść równie daleko. Rodzi się pytanie: o czym w ogóle
jest i o czym w zamierzeniach miało być \”Legend\”?
Zwłaszcza, że nawet w częściach \”gangsterskich\” film
wyreżyserowany przez Briana Helgelanda bardziej przypomina czarną komedię niż
poważne kino o bezwzględnych bandziorach. Wszystko, co widz wie o rozwoju
biznesu Krey?ów, wie z suchych przypadkowo prezentowanych faktów. Twórcy nie
starają się nawet udawać, że wprowadzają odbiorców w jakiś świat, że kreują
jakieś skomplikowane psychologicznie postaci o niełatwej relacji między sobą
oraz w rodzinie w ogóle. Z góry ustalają: to jest ten rozerwany między
powinnością a miłością, to jest ten szalony, to jest trudna w obyciu matka, a
to samotna i smutna w związku kobieta. Chciałoby się śledzić kulisy rozbudowy
gangsterskiego imperium i rozwoju samego rodzeństwa (dlaczego w ogóle wybrali
taką drogę?), a zamiast tego dostaje się obraz nieudanego związku, w którym
jedna strona zawsze jest niezadowolona i pokorna, a druga składa fałszywe
obietnice o zbliżającej się poprawie.
Trzeba jednak przyznać reżyserowi, że nie unika trudnych
tematów związanych ze skorumpowaniem władz i służb porządkowych. Bez żadnych
eufemizmów wskazuje na reprezentantów Izby Lordów, którzy lubują się w
prywatnych gejowskich orgiach; palcem wytyka łatwość procesu kupowania
wierności osób na wysokich szczeblach oraz lenistwa żyjącej w strachu przed
przekraczaniem granic w imię wyższego celu policji. Z równą bezpośredniością
twórca stawia diagnozę powodów upadku Krey\’ów – wszystkiemu winna była
zwyczajna, znana ludzkości głupota. Od pierwszych minut filmu, gdy Reggie
uwalnia Ronniego wiadomo już, dokąd zmierza ta historia. Helgeland stawia
sprawę jasno: sami sobie zgotowali ten los, a widzowi pozostaje ze stoickim
spokojem patrzeć jak bracia staczają się na dno. Stoicki spokój nabiera zresztą
w kontekście ponaddwugodzinnego seansu \”Legend\” nowego znaczenia, jakim jest
nuda. Całość się dłuży, pozostając na stabilnym, rozczarowująco niskim
poziomie.
Co \”Legend\” ratuje (jeżeli w ogóle ratuje)? Nie co, a kto –
chciałoby się od razu odpowiedzieć. Tom Hardy ma już solidną pozycję w świecie
filmu, jednak dobrego aktora pozna się po tym, że stawia sobie poprzeczkę coraz
wyżej, a zagranie obu braci bliźniaków – trzeba to przyznać – jest rzeczą
niełatwą. Chociaż film Helgelanda wad ma wiele, to zaangażowania weń Hardy\’ego
nie można pod to podpiąć. Reggie i Ronnie bezsprzecznie się od siebie
odróżniają, a momentami nawet skontrowane na ekranie twarze bohaterów – stoicka
pierwszego z braci i toczona szaleństwem drugiego – przyprawiają o gęsią
skórkę, wynikającą z niedowierzania, że jeden człowiek może założyć dwie tak
odmienne maski. Dotychczasowe doświadczenie aktorskie Hardy\’ego (i postaci
szalonych, i o zacięciu amanta) wyraźnie się tutaj sprawdziło. Dużo słabiej zaprezentowała
się za to Emily Browning. Zwykle charakterystyczna aktorka, tym razem wypadła
krucho i nadzwyczaj bez wyrazu. Do tego stopnia, że jej niejakość od pewnego
momentu stała się irytująca.
Kłamstwem byłoby określenie \”Legend\” filmem złym. Znacznie
bardziej trafne wydaje się nazwanie go filmem przeciętnym. Jakkolwiek Tom Hardy
ratuje tę produkcję przed ostateczną słabością – podobnie jak widmowata, niemal
niedostrzegalna obecność na planie ducha twórczości Guy?a Ritchiego – to niełatwo
byłoby mi ją z czystym sercem polecić. Bo czy nawet najlepsze popisy aktorskie
w nudnym jak flaki z olejem przeciętniaku, są warte ponad dwóch godzin życia? Z
pewnością nie dla mnie.
Alicja Górska