Jeden z najsłynniejszych filmów 2016 roku, sześć Oscarów i
cztery złote globy. Czy film w reżyserii i scenariusza Damiena Chazelle,
rzeczywiście zasłużył na taki rozgłos i zebrane nagrody? Czym zasłynął i co
sprawiło, że widownia wprost oszalała po obejrzeniu La La Land? Może gra
aktorów, może taneczna muzyka? Postanowiłam sprawdzić i przekonać się na własne
oczy, zrozumieć (albo i nie) fenomen. Poczuć wszystkie opisywane emocje, dać
się wciągnąć w klimat musicalu.
Pierwsza scena ma miejsce na autostradzie, jeden wielki korek, pewna kobieta
znudzona czekaniem zaczyna śpiewać piosenkę. I oto po chwili wszyscy
oczekujący, wychodzą ze swoich samochodów, śpiewając i tańcząc. Nie wiem do tej
pory, co w było w tym takiego spektakularnego i wprawiło w zachwyt niemalże
każdego. Mnie bardziej znudziło, oczekiwałam więc postępu akcji, czegoś, co
naprawdę zainteresuje. Bo widok brykających po maskach samochodu śpiewaków nie
bardzo bawił. Straszna ze mnie sztywaniara.
Oczywiście w wyżej wymienionej grupie, są też oni, główni bohaterowie. Mia (w
tej roli Emma Stone, zdobywczyni Oscara w kategorii ?
najlepsza aktorka pierwszoplanowa) i Sebastian (Ryan Gosling).
Dziewczyna pracuje w kawiarni, chociaż praca nie należy do jej spełniania
marzeń. Dlatego niestrudzenie biega na przesłuchania. Mając nadzieję, że w
końcu jakiś producent oddzwoni, a ona otrzyma rolę życia, dzięki której raz na
zawsze zdejmie fartuszek. Niestety marzenia mają to do siebie, że lubią…
pozostawać w sferze niespełnionych. Podobnie ma się sprawa z Sebastianem, niespełniony muzyk, kochający Jazz.
Marzący o otworzeniu własnego klubu, w którym dawałby koncerty ukochanej
muzyki. Na razie, nie ma grosza przy duszy. Mimo wszystko wierzy, że w końcu
nadejdzie dzień, gdy zostanie doceniony, a on stanie się sławny. Co tych dwoje ma ze sobą wspólnego? Sprawa jest chyba oczywista. Marzenia. I
nie, ich losy nie splatają się piękny i romantyczny sposób. Przeciwnie.
Pierwsze spotkanie nie wygląda obiecująco, ale jakimś dziwnym sposobem, będą
się na siebie wpadali. Przypadkiem? Któż to może wiedzieć. W końcu rozpoczynaj
wspólną podróż ku spełnieniu marzeń, ku dotarcia do celu, gdzie nareszcie będą
mogli powiedzieć, że warto było walczyć.
Film jest musicalem, a więc nie brakuje rozśpiewanych scen, gdzie nagle nasi
ulubieńcy zaczynają tańczyć na środku ulicy. Dźwięki pobudzają nawet widza, co
za tym idzie, nie wiemy, czy mamy oglądać, czy dołączyć do tańca. To znaczy,
taki chyba był zamysł reżysera, bo ze mną tak łatwo nie poszło. Owszem, lubię
filmy śpiewane, ale tutaj momentami czułam znużenie, zbyt długo nie działo się
nic istotnego. I tak na dobrą sprawę pierwsza połowa filmy była o niczym.
Patrzyłam z coraz większymi nerwami, zastanawiając się o co, było aż tyle
szumu? Bo uwierzcie, można posłuchać śpiewania, popatrzyć jak ładnie tańczą,
ale nie przez 55 minut filmu. Tak, sprawdzałam, ile trwały te wszystkie
bezsensowne scenki, zanim Mia i Sebastian zaczęli naprawdę działać. Rozumiem, a
raczej staram się zrozumieć zamysł reżysera, ale no mnie umęczyła pierwsza
połowa filmu. I byłam przekonana, że poleci totalna krytyka, po zakończeniu
seansu. I nagle, jakby stało się coś magicznego. Tajemniczy pstryk albo nie
wiem. Po prostu film się rozpędził. Siedziałam i z napięciem śledziłam kolejne
wydarzenia. Już nie odczuwałam znużenia, nie odliczałam czasu do zakończenia.
Chciałam wiedzieć jedno ? co będzie dalej? Jak zakończy się przygoda tych
dwojga?
Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się podobnego obrotu sprawy, byłam w ogromnym
szoku w kierunku, który obrał Chazelle, nie do końca się z nim
zgodziłam. I nie dlatego, że wyszło źle. Tylko roztrzaskał mnie emocjonalnie.
Tak naprawdę, nie bardzo wiem, co się stało. Początek mnie denerwował, a później
przeżywałam każdą kolejną scenę, by na samym końcu siedzieć i płakać. Bałam
się, że będę musiała skrytykować, teraz muszę zwrócić honor twórcom i przyznać,
że nagrody były, a raczej są zasłużone. Troszkę szkoda, że Gosling nie
został doceniony za swoją grę, bo ta ostatnia scena… Do tej pory boli mnie
serce, na samo wspomnienie. Ogólnie sposób, w jaki oddawał pasję, miłość do
jazzu, był moment, kiedy naprawdę zaczęłam przekonywać się do tego gatunku
muzyki.
Cóż mogę więcej napisać, po nieudanym początku, który troszkę mnie zniechęcił.
No dobrze, nawet bardzo. Stał się cud albo ja zrozumiałam klimat. W każdym
razie pokochałam ten film, pokochałam piosenki, całość przekazu, nad którym
każdy się zachwycał, a ja o nim nie chcę pisać. Właśnie po to, by nie odbierać
potencjalnemu widzowi, radości odkrywania. Niech każdy po prostu zasiądzie
przed ekranem i pozwoli się porwać. Szczerze polecam. Ja chyba sobie obejrzę
jeszcze raz.
Agnieszka Bruchal