Książeczka jest całkiem zgrabna, w półsztywnej oprawie, wypełniona po brzegi ilustracjami. Tekstu na stronie umieszczono niewiele – zaledwie kilka wersów objaśniających zagadnienie, gdzie-niegdzie dodatkowa notka z przykładami czy uzupełnieniami. Całe strony pokryte są wizualizacjami scen wyciągniętych z tekstu, utrzymanymi w stonowanych barwach – nie rozpraszającymi uwagi, raczej łagodnie wspierające treść. Niewielka porcja informacji wspierana grafiką pobudzającą wyobraźnię tworzą tutaj świetny tandem edukacyjny.
Zastanawiam się jednak dla kogo przeznaczona jest owa książeczka, trudno dociec wieku docelowego czytelnika. Obejmuje materiał przerabiany w szkole od \”zerówki\” do czwartej, czy nawet piątej klasy. Jeśli ma wspierać jedynie naukę szkolną, to tych kilkadziesiąt stron rozłożonych na przestrzeni kilku lat zapowiada się skromnie – choć z pewnością w pewnej mierze spełni i tutaj swoją rolę. Trudno mi wyobrazić sobie, by dziecko zaglądało do niej jak do encyklopedii – zdaje się raczej przeznaczona do jedno- lub kilkudniowego wkraczania w świat tajemnych słów i zasad rządzących językiem. Należałoby więc potraktować ją jako przystępny kurs gramatyki, niezależny od zinstytucjonalizowanej edukacji. Lub jako \”przyspieszacz\” nauki dla chętnych lub opornych dzieci.
Książka Marcina Brykczyńskiego to rzecz praktyczna i przyjemna. Jej przydatność może być jednak różna w zależności oczywiście od tego, kto i w jakim celu po nią sięgnie. Przyciąga z pewnością ciekawym i prostym podejściem – jak Tuwim poprzez wiersz o potłuczonym abecadle uczył anatomii liter, tak tu za pomocą rymów autor układa pojęcia gramatyczne w głowach najmłodszych. I klasycznie i nowatorsko.