Żyjemy w takich pięknych czasach, w których parę kliknięć w wyszukiwarce internetowej wystarczy, by dotrzeć do najodleglejszych geograficznie i mentalnie kultur. Ale mimo to warto od czasu do czasu wyjść poza Internet i poczytać książkę traktującą o czymś kulturowo odległym – nawet jeśli została napisana przez przedstawiciela kultury bardzo nam bliskiej.
\”Miasto świętych i złodziei\” to tego typu pozycja. Autorka, Natalie C. Anderson, jest Amerykanką, jednak z racji pracy w organizacjach pozarządowych zajmujących się wsparciem w krajach rozwijających się ma w swoim życiu epizody działania i mieszkania w kilku afrykańskich państwach. Zainspirowana zasłyszanymi opowieściami i codziennością Kenii oraz Konga napisała swoją powieść – niezwykłą historię o dorastaniu w trudnych czasach i trudnym miejscu, sile przyjaźni i miłości. I o złodziejach.
Ale od początku, czyli od okładki. Okładka to jeden ze słabszych punktów \”Miasta świętych i złodziei\”. Nastawiam się na powieść o prawdziwej Afryce, nie amerykańsko-europejskim wyobrażeniu o niej, a okładka w takie wyobrażenie celuje. Czarnoskóra kobieta, która nie bardzo wiadomo kogo przedstawia, spokojny obrazek z sawanny… Nijak te widoki nie licują z treścią książki i to już spore potknięcie. Tym niemniej nie szata zdobi książkę.
Na początku powieści poznajemy Tinę. Jest młodą kongijską uchodźczynią w Kenii, która po śmierci matki trafiła na ulicę i została złodziejką. Tina staje się naszą przewodniczką po brudnych ulicach miasta i jego mrocznych sekretach, które umykają oczom zachwyconych egzotyką turystów. Jej życie jest możliwe dzięki współpracy z profesjonalnym gangiem, na czele którego stoi niejaki pan Omoko. Tina szanuje go i boi się jednocześnie, ale chętnie przystaje na sojusz, motywowana nie tylko chęcią przetrwania i ochronienia młodszej siostry, ale także zemstą na człowieku, który, jak sądzi, zabił jej matkę, pana Greyhilla. Jej kolejne zadanie to zdobycie z jego komputera plików, które mają pogrążyć Greyhilla i jego biznes. Tylko że nie wszystko idzie zgodnie z planem, a Tina staje się zakładniczką syna Greyhilla, swojego dawnego przyjaciela?
Mniej więcej do 2/3 powieści doskonale wiedziałam, co chcę o tej książce napisać i jak ją ocenię. Ocena miała być wysoka, do tego komentarz o ciekawych i nienachalnych wtrętach kulturowych, trzymającej w napięciu fabule i całkiem dobrym tłumaczeniu. Niestety ostatnie rozdziały całkowicie zmieniły moje odczucia. Rozwiązanie zagadki śmierci matki Tiny jest banalne, rodem z kiepskiej telenoweli, a zakończenie historii samej Tiny zbyt cukierkowe jak na klimat tej powieści. Niemal czuć zmęczenie materiału – i to nie tylko u autorki, ale także u tłumaczki. Coraz częściej narracja w czasie teraźniejszym przechodzi w czas przeszłych w miejscach, gdzie w języku polskim jest to kompletnie nieuzasadnione, zdarzają się też kuriozalne dialogi, jak na przykład ten:
\”- Tak mi przykro (?)
– Niepotrzebnie masz za co\” (str. 419-420).
Gdzieś znika brud, strach, historia dziewczyny ulicy. Tina wyplątuje się z kłopotów w sposób naiwny i mało wiarygodny, a jej przemyślenia dotyczące życia w ogóle z interesujących i prawdopodobnych rozważań pozostawionej samej sobie nastolatki stają się zbiorkiem złotych myśli, które będą ładnie wyglądać jako cytaty – ale nic poza tym. Końcówka \”Miasta świętych i złodziei\” to ogromne rozczarowanie. Wydaje mi się, że autorka miała pomysł w jakim duchu zakończyć ten tekst, ale ponieważ sam utwór logicznie nie wiódł do takich tonów, pociągnęła go na siłę.
Warto przeczytać, bo obserwacje, zwłaszcza w pierwszej połowie książki, są ciekawe, mądre i mają wartość poznawczą, a poza tym historię Tiny śledzi się z wypiekami na twarzy. Ale zdecydowanie nie jest to książka tak dobra, jak mogłaby być.
Joanna Radosz