Od kiedy poznałam wszelkie mitologie, odkryłam zupełnie inny świat. Świat tak różnorodny, tak barwny i nieprzewidywalny, że nie sposób się w nim nie zakochać. Dlatego też, jeśli tylko mam okazję, sięgam po każdą książkę która choć odrobinę nawiązuje do któregokolwiek panteonu. Toteż lektura Frei była nieomal obowiązkiem… Niestety przykrym.
Sięgając po tę książkę, byłam niesamowicie podekscytowana faktem, że oto mam w ręku kolejną historię z mitologią nordycką w tle – wszak Freja to asgardzka bogini miłości (i nie tylko). Jednak bardzo szybko ów entuzjazm opadł, a jego miejsce zajęło rozczarowanie i frustracja wynikająca z niemożności zagłębiania się w ciąg dalszy przygód boskiej bohaterki. Już dawno bowiem nie męczyłam się tak bardzo z żadną powieścią. Dotarcie do zakończenia było drogą przez mękę. Dosłownie. Kilometry zbitego tekstu poprzetykane gdzieniegdzie dialogami tak niskich lotów, że nic, zupełnie nic nie było w stanie uratować tej książki.
Sam sposób prowadzenia fabuły przez autora był wielce zastanawiający. Na kartach tej książki dzieją się bowiem tak różne rzeczy, z udziałem tak różnych bogów, że cudem byłoby, gdyby były spójne. We Frei znajdziecie przestrzał wszelakich mitologii, choć w bardzo wybiórczej wersji. I choć początek był całkiem logiczny i poukładany, dalej… no cóż, dalej było tylko gorzej, bo ciąg wydarzeń i zdarzeń przypominał kapę uszytą z najróżniejszych kawałków tkanin wszelakich barw i faktur… Matthew Laurence skacze sobie radośnie między wątkami. Trochę bóstw, tajna agencja werbująca wszelkie, istotne z ich punktu widzenia, bóstwa… Co za dużo to niezdrowo. Zwłaszcza że wszystko to jest takie nijakie, niedopracowane, niedokończone. I nie, bynajmniej dlatego, że to pierwszy tom. To po prostu jest dziwna historia.
Do tego dochodzi główna bohaterka, która cierpiała na słowne i emocjonalne ADHD. Sara bądź Freja (niepotrzebne skreślić) zachowywała się jak głupiutki podlotek, a nie długowieczna bogini, która przez te wszystkie wieki, winna była, chyba, nabyć jakiejkolwiek mądrości życiowej, nie mówiąc o ogładzie. W żaden sposób nie da się jej polubić, chociaż próbowałam.
Pozostali zaś, no cóż, opisani po łebkach, wplatani w tę fabułę nie bardzo wiadomo na jakich zasadach i po co. Tu się pojawiali, tu znikali, by albo zniknąć całkowicie, albo pojawić się ponownie…ewentualnie wyskakiwali jak przysłowiowy filip z konopi, by błysnąć w dwóch zdaniach i przepaść na wieki…
Matthew Laurence operuje ciężkim piórem, nużącym i w ogóle brak mu tej odrobiny choćby plastyczności. Opisy są toporne, w żadnym razie nie działają na wyobraźnie, za to sprawiają, że ma się ochotę ziewać. Dialogi to klasyczny przykład tandety i sztuczności z patetyczną nutą. Brak w nich jakichkolwiek emocji, a \”interakcje\” między bohaterami, są tak porywające, jak okres godowy biedronek…
Nie zmienia to jednak faktu, iż sam pomysł zasługuje na pochwałę. Był naprawdę dobry. I na tym kończą się plusy.
Nieco zbuntowana okładka, która kusi młodzieżową historią z nutką tajemnicy, to tylko ładne opakowanie pustego środka. Mitologia może i przewija się tutaj między stronami, ale ginie pośród nijakości pozostałych elementów… Jeśli więc szukacie, czegoś lekkiego, czegoś niezobowiązującego i radosnego to Freję omijajcie z daleka…
Michalina Foremska