Słynny na cały świat poeta Juan (Carlos Reygadas) zakochuje się w surowym życiu ranczera. Wraz z żoną Esther (Natalia López) prowadzi farmę z bykami, coraz bardziej izolując się od egzystencji intelektualnych elit Meksyku. Z Esther pozostaje w otwartym związku, z czego ona zdaje się korzystać bardziej niż on. Juanowi to nie przeszkadza, przynajmniej do czasu – zmiana następuje w momencie, gdy w życiu jego żony pojawia się amerykański treser koni Phil (Phil Burgers). Relacja Esther z kochankiem wykracza poza czystą fizyczność, Juan decyduje się więc na desperacki plan, by ratować małżeństwo.
Trzygodzinny seans w maseczce na twarzy byłby zapewne większym wyzwaniem, gdybym oglądała film słabszy niż Nasz czas. Nowy obraz Carlosa Reygadasa, na szczęście jednak wciąga, a momentami nawet urzeka – zarówno wizualnie, jak i fabularnie, skutecznie absorbując uwagę i emocje widza. Film mocno podzielił światową krytykę – ja dołączam do obozu Reygadasa, choć nie bez wahania i nie bezwarunkowo, w Naszym czasie jest bowiem całkiem sporo elementów stawiających film niżej w rankingu niż takie obrazy reżysera jak Post tenebras lux czy Ciche światło. W nowym dziele Carlos Reygadas porzuca duchowe wyżyny poprzednich filmów i schodzi na ziemię, by przyjrzeć się mechanizmowi rozpadu pozornie idealnego małżeństwa, a jednocześnie rozprawić się z latynoską filozofią maczyzmu. Nasz czas to nie do końca otwarte, a z pewnością prowokacyjne, pytanie o naturę poligamicznych związków oraz korelacji między małżeństwem a własnością (oraz związanym z nią prawem wyłączności). Reydagas krok po kroku śledzi przebieg procesu rozpadu małżeństwa Juana i Esther, pokazując narastającą zazdrość, frustrację, oraz poczucie zagrożenia, przejawiające się w początkowo biernej, z czasem zaś aktywnej agresji. Jednocześnie wskazuje, że nowoczesna, otwarta postawa Juana to pozór, ukrywający brzydką twarz meksykańskiego maczyzmu uznającego kobiece ciało za całkowita? własność? mężczyzny. Esther, nieświadoma umowy między mężem i kochankiem, staje się bowiem niczym innym, jak przedmiotem handlu między dwoma facetami, uzurpującymi sobie prawo do decydowania o jej ciele i seksualności.
Gdzieś w tle tego małżeńskiego dramatu przewijają się kwestie praw wybitnie utalentowanych jednostek oraz intelektualistów bawiących się w bratanie z ludem w iście młodopolskim stylu. Wszystkie te wątki Carlos Reygadas podaje w ciekawy, choć mało oryginalny i mocno jednostronny sposób. Nie wyważa otwartych drzwi ani nie odkrywa Ameryki, dobrze pokazuje jednak kolejne fazy narastającej obsesji Juana. Z drugiej strony ograniczenie perspektywy Esther do niezbędnego minimum może u części widzów wywoływać całkiem uzasadnione niezadowolenie – takie oczywiście prawo twórcy, trudno jednak nie uznać, że w tej historii czegoś brakuje. Wpisanie opowieści o nietypowym trójkącie miłosnym w scenerię rancza, na którym hoduje się byki, jest jasnym zrównaniem ludzkich emocji ze zwierzęcymi instynktami. Człowiek jest tylko częścią natury i niewiele różni się od przedstawicieli świata fauny – zdaje się mówić reżyser i znów trudno nie przyznać mu racji. Ta filozoficzna konstatacja podana została jednak w nazbyt oczywisty sposób; zwłaszcza kończąca film scena walki byków, choć zachwycająca wizualnie, wydaje się przesadnie łopatologiczna – widza nie trzeba walić po głowie metaforą, żeby zrozumiał, że to, co widzi na ekranie jest właśnie przenośnią.
Nasz czas nie jest filmem totalnie komfortowym dla widza, seansowi towarzyszy bowiem wrażenie podglądania niezwykle intymnego, prywatnego dramatu. Odczucie to potęgują niektóre ujęcia, choćby to zza szafy, śledzące upojne chwile Esther z jednym z kochanków, przede wszystkim zaś fakt, że reżyser obsadził w rolach głównych bohaterów siebie samego i swoją żonę. Zarzeka się wprawdzie, że Nasz czas nie ma autobiograficznego charakteru, nie zmniejsza to jednak dojmującego poczucia, że jest się intruzem, niemalże podglądaczem. Niejaką przeciwwagę dla emocjonalnego dyskomfortu stanowi porażające piękno dzikiej natury – tchnące niebywałym spokojem krajobrazy, zarażające melancholią zamglone pastwiska, nie całkiem okiełznane potężne zwierzęta, pogrążające się w mroku miasto pokazane z perspektywy pasażera samolotu. Świetne zdjęcia operatora Diega Garcíi sprawiają, że do określenia Naszego czasu najlepiej pasuje modne słówko: oniryczny. Inna rzecz, że powolny montaż, długie, nastrojowe ujęcia oraz spokojne tempo narracji, nie każdemu przypadnie do gustu – widzów nie przepadających za konwencją slow cinema film Carlosa Reygadasa może raczej wymęczyć niż zachwycić. Sama nie jestem w stu procentach na \”tak\”, o ile bowiem scena gry na bębnach w operze wywołała u mnie ciarki na skórze, o tyle wielominutowa sekwencja prezentująca pracę poszczególnych części samochodu raczej nużyła niż skłaniała do kontemplacji.
Nasz czas to bardzo sensualny melodramat, sprawnie łączący skrajne estetyki: piękno sąsiaduje w nim z brzydotą, niewinność z wyuzdaniem, romantyzm z fizyczną dosłownością. Niewinny dziecięcy głosik opowiada o rzeczach, o których kilkuletnia dziewczynka wiedzieć jeszcze nie powinna, scena, w której grupa dzieci bawi się beztrosko w wodzie kontrastuje z obrazem byka pastwiącego się nad martwym ciałem konia, pocałunki ustępują niemal pornograficznej dosłowności. W rękach mniej sprawnego reżysera zarówno ta konwencja, jak i melodramatyczna tematyka, mogłyby przynieść opłakany skutek, Carlos Reygadas zlepił z nich jednak porządne, kontemplacyjne kino – wymagające od widza zdolności interpretacyjnych i stanowiące wyzwanie emocjonalne, zapewniające jednak sporą dawkę estetycznych i duchowych doznań.
Blanka Katarzyna Dżugaj