Po książki z motywem miłosnym sięgam bardzo rzadko, żeby nie powiedzieć, że nigdy. Romans jest dla mnie kategorią, która zupełnie mogłaby nie istnieć, a same wątki miłosne zwykle uważam za infantylne. Nieczęsto pojawia się pozycja, która zaspokoiłaby mój jakże wysublimowany gust dotyczący latających serduszek, motylków w brzuchu i amorków ze strzałami miłości.
Amerykańskie Księżniczki to powieść, po którą sięgnęłam przypadkowo. Okładka mogłaby skrywać niejedną historię, a opisów na tylnej okładce zazwyczaj nie czytam. Dlatego myśląc, że sięgam po książkę, która jest połączeniem pełnej intryg Gry o Tron z fascynującym The Crown, otrzymałam niestety powieść, która według mnie najbardziej przypomina Modę na Sukces.
Autorka opowiada nam alternatywną historię Ameryki, w której Jerzy Waszyngton zamiast prezydentem zostaje królem. Oczywiście początek książki zdążył mnie już odrobinę zirytować, ponieważ pierwsze zdanie brzmi: Znacie już historię rewolucji amerykańskiej i narodzin amerykańskiej monarchii. Zacznę od tego, że z historii zawsze byłam słaba, więc nie znam historii rewolucji amerykańskiej, oprócz jej ogólnego zarysu. A dalsza część to tylko fikcja, choć pojawiają się w niej postacie, które istniały naprawdę, jednak w tej rzeczywistości piastują inne stanowiska.
Historia opowiedziana jest z perspektywy czterech młodych kobiet: Beatrycze-pierwszej przyszłej królowej, Samanty-młodszej, zbuntowanej siostry Beatrycze, Niny-plebejuszki, przyjaciółki Samanty oraz Daphne-dziewczyny, która pragnie zdobyć serce Jeffa (jedynego księcia Ameryki, brata Beatrycze i Samanty), a raczej uzyskać status poprzez wejście do rodziny królewskiej. Z każdą z dziewczyn wiąże się przynajmniej jeden wątek miłosny, zatem zostałam rzucona na głęboką wodę.
Szczerze mówiąc, od samego początku mocno wkręciłam się w książkę. Fabuła była prowadzona tak dobrze, że byłam nią mocno zaintrygowana. Nawet tymi aspektami, w których królował romans. Czytałam książkę w zatrważającym tempie ani się obejrzałam i już byłam w połowie powieści. I nagle, uświadomiłam sobie, czemu tak naprawdę omijam literaturę kobiecą szerokim łukiem.
Oprócz zawiłych romansów naszych bohaterek nie wiemy tak naprawdę, do czego ta książka dąży. Autorka nie wytycza żadnego celu, więc jedyną osią przewodnią są zawirowania osobiste, z których również nic nie wynika. Możemy dopingować im, żeby znaleźli sposób, aby być razem, czy wręcz odwrotnie, ale jakie to ma znaczenie? I tak jak bardzo mocno byłam zafascynowana pierwszą połową Amerykańskich Księżniczek, tak z drugą jej częścią ogromnie się męczyłam. Jednak najgorszym dla mnie momentem były trzy ostatnie rozdziały, kiedy już wiedziałam, że żaden z wątków nie zostanie ukończony. A to oznaczało, że powieść jest pierwszą częścią jakiegoś cyklu. Po raz kolejny zaznaczę: wciąż nie mamy głównego motywu, który miałby się rozwinąć, poza miłostkami. Zatem po co to rozciągać? Jaka jest tego celowość?
Właśnie stąd wzięło się moje porównanie do Mody na Sukces, choć i tak mam wrażenie, że tam fabuła była ciekawsza. Jak dla mnie kręcenie się wokół jednego tematu, czy ktoś się ze sobą zejdzie, czy też nie i to pomnożonego razy cztery bohaterki, które z kolei miały czasem więcej niż jednego kandydata na partnera, jest po prostu nudne. Nie chcę obniżać tej książce oceny ze względu na moją niechęć do miłosnych uniesień w literaturze, dlatego oceniam ją na pozycję przeciętną. Pragnę jednak, żebyście zauważyli, że mimo wszystko byłam zainteresowana tą pozycją, dopóki mnie nie rozczarowała. Tak. Amerykańskie Księżniczki są moim pierwszym rozczarowaniem książkowym w tym roku.
Najważniejsze dwa pytania zostawiłam na koniec: czy przeczytam kolejny tom? Nie wiem. Wszystko zależy od tego, jak szybko zostanie on wydany, bo nie zamierzam czytać tej pozycji po raz kolejny, a jest to jedna z tych historii, które szybko ulatują z pamięci. Czy polecam? Jeśli lubicie książki, które nie mają wyznaczonego celu, to owszem. Dla mnie jednak to była strata czasu.
Anita Szynal