Polska, lata 80. XX wieku. Radek i Janek, uczniowie szczecińskiego liceum i aspirujący muzycy, marzą o lepszej przyszłości niż ta, którą oferuje im PRL. Inspiracji jakby ta przyszłość miała wyglądać, dostarcza im szkolna piękność Magda, która wraz z ojcem dyplomatą mieszkała m.in. w Indiach i planuje studia w jednym z krajów azjatyckich. Podbój świata chłopcy zaczynają od NRD i Budapesztu, skąd szmuglują “zachodnie” ciuchy – z czasem trafiają jednak do Indii i Singapuru, gdzie na całego wchodzą w przemytniczy biznes.
Dawno nie miałam takiego problemu z oceną książki jak w przypadku “Prince Polonia”. I nie – nie dlatego, że jest to zła powieść, tego bowiem absolutnie nie można o niej powiedzieć. Max Cegielski po raz kolejny pokazał w niej świetne pióro, reporterski zmysł obserwacji i ewidentne zacięcie gawędziarskie, odmalowując przed czytelnikiem barwny świat azjatyckich przemytników i nieco mniej kolorową, ale również nie całkowicie szarą, rzeczywistość Polski w schyłkowym okresie komunizmu. W historii indyjskich i singapurskich “mrówek” widać doskonały research, autor nie ukrywał zresztą w wywiadach, że inspirował się historią prawdziwych polskich przemytników działających niegdyś na azjatyckich szlakach.
Wbrew pozorom to nie egzotyka Indii i Singapuru stanowi jednak najmocniejszą stronę “Prince Polonia”, lecz swojski klimat PRL-u, który wielu czytelników odczuło na własnej skórze. Max Cegielski fantastycznie oddał atmosferę końca lat 80., koncentrując się jednak nie na tak modnej ostatnio martyrologii walki z komunizmem i codzienności życia pod butem Partii, lecz na młodych, którzy zamiast opornika w klapie woleli nosić sprowadzane z Niemiec dżinsy. Ówcześni nastolatkowie chcieli wejść w dorosłość w zachodnich barwach, które coraz lepiej poznawali dzięki nielegalnie rozprowadzanym filmom i opowieściom tych, którzy mieli okazję poznać świat za żelazną kurtyną. W szarość swojej siermiężnej codzienności wpisywali coraz więcej kolorów, a to za sprawą awangardowej muzyki słuchanej na pierwszych walkmanach, podróbek zachodnich ciuchów i mocno zakrapianych imprez. Pod tym względem “Prince Polonia” to obraz Polski naprawdę fajnej, tętniącej życiem, napędzanej marzeniami o lepszej przyszłości i byciu “kimś”. Czyta się te fragmenty powieści z fascynacją wymieszaną z nostalgią za nastoletnimi czasami, kiedy to nawet szary i ponury świat wydaje się kusić nieprzebranymi możliwościami.
Max Cegielski doskonale wyczuł polskie kompleksy okresu tuż przed transformacją ustrojową, z których gwoli prawdy wiele pozostało żywych do dziś. Kompleks numer jeden to poczucie niższości człowieka z dawnych demoludów, przez Radka i resztę leczone podczas pracy Indiach, przez współczesnych Januszy natomiast na wakacjach all inclusive w Hurghadzie i podobnych jej kurortach. W Azji polscy przemytnicy po raz pierwszy mogli poczuć się panami, status społeczny zapewniał im bowiem kolor skóry – przez kilka lub kilkanaście miesięcy byli sahibami, by zaraz po powrocie do Europy ponownie spaść do kategorii taniej siły roboczej. Max Cegielski pisze o tym jak o zrozumiałym mechanizmie psychologicznym – bez gloryfikacji, ale też bez potępienia.
Na czym polega więc mój problem z tą książką? Grzech pierwszy to fakt, że powieść reklamowana przez wydawcę jako książka o “sensacyjnej fabule” jest momentami przerażająco wręcz nudna. Chwaliłam wiarygodność przemytniczych historii, w rzeczywistości stanowią one jednak zarówno zaletę, jak i wadę powieści – nadmierna drobiazgowość autora i natłok szczegółów zabijają bowiem napięcie i niemiłosiernie spowalniają fabułę. Początkowo może to intrygować, temat nie jest bowiem powszechnie znany, z czasem jednak chciałoby się po prostu poddać pędowi zdarzeń, w których na azjatyckich szlakach uczestniczyli bohaterowie. Zamiast sensacyjnego tempa narracji Max Cegielski serwuje jednak czytelnikowi usypiającą dawkę detali, które lepiej sprawdziłyby się w reportażu lub książce popularnonaukowej.
Druga kwestia dotyczy mojej odwiecznej bolączki, jaką jest brak konsultacji merytorycznych, co skutkuje dość rażącymi błędami. W przypadku “Prince Polonia” chodzi o transkrypcję terminów pochodzących z języków indyjskich, w której to panuje bałagan większy niż w stajni Augiasza – część wyrazów zapisywana jest na wzór angielski, część spolszczana (w dodatku w przestarzały sposób), inna jeszcze zapisywana na wzór najwyraźniej wymyślony przez autora bądź jego redaktorów, nieistniejący bowiem w językoznawstwie i praktyce przekładu. Zdaję sobie sprawę, że czytelnik nieposiadający wykształcenia kierunkowego błędów tych nie wychwyci, niemniej ich obecność świadczy o lekceważeniu potencjalnego odbiorcy. Śmieszy też trochę fakt, że sens ludzkiej egzystencji Janek pojął podczas lektury “Rygwedy”, którą przypadkowo znalazł w więzieniu – jak wiadomo, hindusi są tak uduchowieni, że nawet podczas odsiadki czytają Wedy. Mało tego – na trzecim roku studiów indologicznych miałam dwusemestralny przedmiot w całości poświęcony filozofii Wed, podczas których analizowaliśmy “Rygwedę” – w której treści wyjaśniających sens życia w sposób opisany w książce próżno zresztą szukać – wers po wersie, by zrozumieć jej mocno metaforyczny przekaz. Coś, co studentom indologii udało się po kilku latach studiów, mający jedynie maturę i żadnego oczytania specjalistycznego Janek opanował w kilka tygodni. Albo bohater “Prince Polonia” miał być nowym Buddą, albo Max Cegielski chciał się popisać rzekomą znajomością kultury indyjskiej, co wyszło co najmniej zabawnie.
Czytać więc, czy nie czytać? Czytać, bo to ciekawa i w gruncie rzeczy dobrze opowiedziana historia, mimo niewątpliwych dłużyzn i niepotrzebnej drobiazgowości. Nie nastawiając się jednak, wbrew sugestiom wydawcy, na powieść stricte przygodową – łatwo wtedy bowiem o totalne rozczarowanie.
Blanka Katarzyna Dżugaj