Bailey jest dobrym pieskiem i co do tego nikt nie ma wątpliwości. Za to, że tak dzielnie pomagał swoim opiekunom, w różnych wcieleniach, po śmierci trafił do miejsca, gdzie mógł ponownie spotkać się ze swoim pierwszym właścicielem, Ethanem. Mężczyzna ma jednak do niego jeszcze jedną, ostatnią prośbę… Bailey musi wrócić na Ziemię, by pomóc pewnemu chłopcu stanąć na nogi. Dosłownie i w przenośni.
I tak oto Bailey jako Cooper trafia do rodziny Burke’a, by zapewnić opiekę chłopcu poruszającemu się na wózku inwalidzkim. Co więcej, zwierzak ma przejść specjalne szkolenie, które ułatwi Burke’owi przemieszczanie się. Nowe zadania, nowi ludzie do kochania. Cooper zdecydowanie uwielbia to swoje nowe życie. Szczególnie że całkiem niedaleko znajduje się jego ulubiona suczka Lacey, jedyna na całe życie. Cooper pozna ją wszędzie, w każdym wcieleniu.
Życie byłoby jednak zbyt idealne i prawdopodobnie zupełnie byśmy go nie doceniali, gdyby nie chmury przesłaniające co jakiś czas słońce. W codzienności Coopera też czasem dochodzi do przykrych sytuacji.
Czy da się w ogóle skrytykować książki o zwierzętach? Wątpię. Musiałaby to być chyba naprawdę słaba historia, której nie poratuje nawet zwierzęca postać w fabule. W przypadku serii Był sobie pies na korzyść działa jeszcze kwestia tego, iż Baileya znamy nie od dziś i chyba nie ma zbyt wielu osób, którym jego losy nie przypadłyby do gustu. Jeszcze zanim rozpoczęłam przygodę z nowymi perypetiami naszego psiego bohatera, wiedziałam, że będę płakać. Na mur-beton! Właśnie taka jest ta opowieść.
Z tego, co pamiętam, w każdym wcieleniu Bailey (choć oczywiście za każdym razem nosił inne imię) nie żył ot tak, po prostu- zawsze miał jakąś misję, a jego psia obecność miała pomóc w naprawieniu czegoś, co pozornie zdawało się już nienaprawialne. Tym razem trafiło mu się nie lada wyzwanie, ma wspierać Burke’a, chłopca poruszającego się na wózku. Pomóc, czyli nie tylko być psim towarzyszem, ale przede wszystkim rozumiejącym oraz reagującym na liczne komendy. Bailey, zwany w nowej rodzinie Cooperem, ma przed sobą bardzo wymagające zadanie. Nie zdaje sobie sprawy, że jego ponowne przybycie na ziemię akurat do tej rodziny ma dużo większe znaczenie także dla jego historii, niż mogłoby się wydawać.
W gruncie rzeczy to opowieść o ludzkich kolejach losu jakich wiele; różnica polega na tym, iż czuwa nad nimi psi Anioł Stróż. Książka jest tak lekka i niewymagająca pełnej uwagi, że czyta się ją dość szybko (choć ja początkowo nie mogłam się jakoś wbić w fabułę z punktu widzenia Coopera, wydawała mi się odrobinę dziecięco naiwna). Tworzenie historii z psiej perspektywy ma oczywiście swoje plusy i minusy. Zaletą według mnie jest to, że autor bardzo dobrze oddał sposób myślenia zwierzaka. Wadą psiej narracji był fakt, iż przez większość czasu, mimo różnych ważnych czy przykrych wydarzeń czułam się jak podczas czytania relacji dziecka. Czuć było delikatną otoczkę smutku, ale te emocje były podstawowe. Ten temat jest dość trudny do przekazania z tego względu, że wspomniane przeze mnie plusy i minusy niejako łączą się ze sobą. Dlatego zostawiam wam pole do własnych refleksji.
Nie mogę wziąć się za historię, w której głównym bohaterem jest zwierzę, i nie płakać; nic mnie tak nie wzrusza, jak śmierć czworonoga (do tej pory nie rozumiem, dlaczego w filmie zwierzak zawsze umiera pierwszy). Tym razem płakałam nie raz, ale trzy razy. I Boże, jak ja tego nienawidzę. Czytam sobie, jest sielsko anielsko, historia toczy się swoim rytmem, a tu nagle pies umiera. A to nawet nie była połowa książki! Wybaczcie ten spoiler, ale wolę Was ostrzec. Będziecie zalewać się łzami.
O psie, który dał słowo z jednej strony jest lekką opowieścią idealną na wieczorny relaks, z drugiej strony skłania do myślenia, do przeanalizowania relacji, jakie wiążą nas z bliskimi. To nie tylko historia podróży Baileya vel. Coopera, znajduje się w niej bowiem także pierwiastek ludzki, trzy życia, które mimo wspólnej codzienności nie mogą znaleźć ku sobie drogi. Mowa tu o Burke’u, Tacie Chase’u oraz Grancie. Zagłębiając się w ich codzienność, czytelnik od początku widzi ogrom miłości, jaki łączy tę małą rodzinę, a jednak panowie nie potrafią dotrzeć do siebie nawzajem. Liczne słowne utarczki, ataki złości, doza niezrozumienia prowadzi do coraz większych i częstszych kłótni, a co za tym idzie do eskalacji konfliktu. To łamiący serce obraz rodziny nieumiejącej żyć razem. To historia rozstań i powrotów, dojrzewania, chęci zmian, ale też swoistego stania w miejscu, gdy złość zamienia nas w woskowe figury.
Myślę, że nie muszę Was namawiać do sięgnięcia po nową powieść pana Camerona. O psie, który… zapewni Wam nie tylko ciekawie spędzony dzień, ale również skłoni do pochylenia się nad pewnymi życiowymi zagadnieniami.
Katarzyna Pinkowicz