Coraz częściej okazuje
się, że połową sukcesu dobrego filmu biograficznego to dramatyczna, chwytająca
za serce historia. Jeszcze lepiej, gdy ta historia jednocześnie wywołuje u
widza podziw oraz współczucie dla głównego bohatera. Potem zostaje tylko
zatrudnienie obsady, której uda udźwignąć się jej ciężar i oddać najważniejsze
elementy, czy stworzyć klimat za pomocą wiernie odwzorowanych kostiumów i
scenografii. Niektóre z takich produkcji to dzieła wybitne, inne to po prostu
dobrze nakręcone opowieści z doskonałą podstawą scenariuszową. A jaki w takim
razie jest obraz przedstawiający losy Srinivasa Ramanujana? Co go wyróżnia, a
co ociera się o sztampę?
Indie, 1913 rok.
Srinivasa Ramanujan (Dev Patel), 25-letni hinduski samouk mieszka w Madrasie.
To matematyczny geniusz, którego zapisów niemalże nikt nie potrafi zrozumieć,
więc zmuszony jest do życia jako ubogi urzędnik. Pragnąc zapewnić lepszy żywot
swojej żonie, za sprawą swojego zwierzchnika, udaje mu się wysłać pocztą
fragmenty swoich matematycznych teorii kilku brytyjskim profesorom. Jeden z
nich, Godfrey Harold Hardy (Jeremy Irons), dostrzega geniusz młodego geniusza i
zaprasza Srinivasa do Anglii. Sceptycznie nastawieni profesorowie nie są
zadowoleni z obecności hindusa bez wykształcenia na kampusie, lecz Ramanujan
ciężko pracuje, aby zyskać ich uznanie. Niestety, będzie musiał stawić czoła
nie tylko swoim przeciwnikom, ale także uprzedzeniom rasowym.
\”Człowiek,
który poznał nieskończoność\” został wyraźnie podzielony na akty. Losy
Ramanujana najpierw rozgrywają się w Indiach, potem w Cambridge. Ważniejszy
podział dotyczy jednak wydarzeń z życia bohatera, tych mających miejsce już w
Anglii. Szkolnym wzorem byłyby to: 1. Nauka, 2. Brak akceptacji, 3. Pierwsza
publikacja, 4. Choroba, 5. Nobilitacja. Dzięki takiemu zabiegowi Matt Brown
(reżyser i zarazem scenarzysta) mocniej akcentuje najważniejsze elementy
krótkiego życia głównego bohatera.
Historia
Srinivasa Ramanuja to świetny materiał na film biograficzny, jednak zabrakło mi
w nim mocniejszej dramaturgii. Przekłada się to także na prezentację bohaterów.
Zdajemy sobie sprawę, że losy Srinivasa są zarazem tragiczne, jak i
romantyczne, co niejednokrotnie podkreśla narrator. W jakiś sposób podziwiamy
Ramanujana, współczujemy mu, a jednocześnie jego postaci zabrakło jakiejś
głębi. Wiemy, że tęskni on za ukochaną, lecz nie bardzo możemy zrozumieć,
dlaczego jest wybranką jego serca; wiemy, że matematyka definiuje jego życie,
lecz trudno jest zrozumieć jego niechęć i upór w tworzeniu wywodów. Za to
Srinivas ujmuje nas pewną prostodusznością, wiarą w nieznane, zaangażowaniem,
pogodzeniem się z losem, dobrotliwością. Niekiedy możemy odnieść wrażenie, że
ciężko nam przekonać się, że taki człowiek istniał naprawdę.
Mimo,
że została zaprezentowana pewna niejednoznaczność wszystkich postaci, ich
przemiany nie zostały dostatecznie dobrze zarysowane. Mam na myśli tutaj przede
wszystkim profesora Hardy?ego, który momentami ulega stereotypom, przestaje
ufać w osądy Ramanuja czy w jego geniusz w ogóle. Mimo, że ostatecznie zaczyna
dostrzegać perspektywę chłopaka, początkowo traktuje go prawie tak, jak inni ?
jako niewykształconego, dziwnego Hindusa. Tym, dzięki któremu profesor zaczyna
dostrzegać swoje błędy jest jego przyjaciel, Littlewood (Toby Jones), który zdaje
się być źródłem życiowej mądrości. Temperuje więc odruchy Hardy?ego, zmuszając
go do większego zrozumienia.
Niezwykle
ważne dla zrozumienia tej historii jest tło historyczne. Odgrywana ono
niebagatelną rolę, dlatego cieszy, że Brownowi udało mu się je tak dobrze
zarysować, jednocześnie nie wchodząc w zbędne szczegóły, a skupiając się na
losach Ramanujana. Nienawiść rasowa, obecna w tamtych czasach, gdy Indie
podporządkowane były Brytyjczykom, stała się czymś naturalnym. Mimo, że w
większości akceptowano hinduskich studentów, to ci, którzy nie zajmowali
wyraźniej pozycji społecznej spotykali się z prześladowaniami.
Jeremy
Irons, jak zwykle, kradnie każdą scenę, w której się pojawia, choć Dev Patel
dzielnie staje z nim we szrankach. Niemniej wydaje mi się, że młody aktor
bardzo często wciela się w podobne role, co w \”Człowieku, który poznał
nieskończoność\” przedstawia się jako wada. Pomimo tego, że jego bohater
wywołuje w widzu pozytywne uczucia to niekiedy można odnieść wrażenie, że ten
film już widzieliśmy. Patel stał się przezroczysty, lecz jego grze nie można
niczego zarzucić.
Produkcja
Matta Browna to poprawnie zrealizowany film biograficzny, któremu zabrakło
jakiejś iskry. Wyposażony w dramatyczną historię reżyser nie do końca potrafił
wykorzystać jej potencjał. Emocjonalność, niejednoznaczni bohaterowie i bardzo
dobra rola drugoplanowa to jednak za mało, aby stworzyć dzieło zapadające w
pamięci na lata. A szkoda, bo gdyby nie drobne potknięcia, \”Człowiek, który
poznał nieskończoność\” mógł zostać filmem nawet festiwalowym.
Ewa Nowicka