Ten rok należy do Stephena Kinga. Adaptacje jego powieści (To, Mroczna wieża) biją rekordy popularności. Netflix zekranizował Grę Geralda w sposób, który ratuje średnią skądinąd powieść. Wznowiono jedyny w dorobku pisarza komiks Opowieści makabryczne, dopiero co ukazało się też Pudełko z guzikami Gwendy. Przede wszystkim jednak w dorobku Mistrza pojawiła się kolejna cegiełka, tym razem stworzona do spółki z synem Owenem, w przeciwieństwie do Joego Hilla, niezbyt jeszcze w Polsce rozpoznawalnym.
Wprawdzie King ma na swoim koncie tzw. trylogię kobiecą, w skład której wchodzą Dolores Claiborne, Rose Madder i Gra Geralda, ale to Śpiące królewny zdają się być najbardziej feministyczną pozycją w jego dorobku. I to w sposób nieco przewrotny, autorzy postanowili bowiem pokazać, jak z ich punktu widzenia wyglądałby świat, w którym kobiet… nie ma.
Pewnego dnia kobiety zaczynają masowo zapadać w tajemniczą śpiączkę, z której nic ani nikt nie może ich wybudzić. Dotyka to zarówno kobiety w pełni sił, jak i staruszki i małe dziewczynki. Ta, która uśnie, wydaje się już stracona, dlatego te, które nadal zachowały świadomość, ze wszystkich sił starają się nie poddać zmęczeniu. Jak długo jednak ich organizmy wytrzymają? Jednocześnie mężczyźni, którzy z dnia na dzień stracili żony, córki i matki, zaczynają poddawać się panice. A wiadomo, że ta może wywołać najbardziej skrajne reakcje.
W niewielkim miasteczku w Appalachach, gdzie centralny punkt stanowi kobiece więzienie, pojawia się Evie Black, która jako jedyna potrafi bez problemu zasypiać i budzić. Wykazuje też zdolności i moce, które wymykają się logicznemu wyjaśnieniu. Jej sekret starają się zbadać Clint Norcross, pracujący w więzieniu jako psychiatra. Tymczasem jego żona Lila, pełniąca funkcję szeryfa, robi co w jej mocy, by utrzymać w mieście spokój.
Śpiące królewny, mimo że pisane przez tandem ojciec-syn, mają tak wiele charakterystycznych cech dla twórczości Stephena Kinga, że można by rozpoznać, kto jest ich autorem nawet po wymazaniu nazwiska z okładki. Nie twierdzę przez to, że wkład Owena jest znikomy, za to wpływu Stephena na całość na pewno nie da się podważyć.
Po pierwsze gros akcji toczy się w typowym dla autora niewielkim miasteczku, którego mieszkańcy wykazują się charakterystyczną mentalnością i które w pewnym momencie zamyka się na to, co dzieje się w reszcie kraju. Pod tym względem nasunęło mi się luźne skojarzenie z Pod kopułą, zwłaszcza gdy dochodzi do krytycznego momentu, gdy władza i oficjalne autorytety niewiele już znaczą. Od razu trzeba jednak podkreślić, że w przeciwieństwie do historii o Chester?s Mill, w Śpiących królewnach brak jest postaci takich jak Dużz Jim, uosobienie czystego złe.
To prowadzi nas do drugiego punktu, jakim są postacie. Jest ich multum, już pierwsze kartki witają czytelnika spisem bohaterów ciągnącym się na kilka stron. Można go z czystym sumieniem ominąć, w trakcie wszyscy przedstawieni są na tyle dobrze, że nikt nie powinien mieć problemu z zapamiętaniem kto jest kim i dlaczego robi to, co robi. Tutaj plus należy się za brak zarówno krystalicznych, jak i typowo złych postaci (vide wspomniany Duży Jim). Owszem, pojawia się kilka zwykłych gnid, jest i facet z dużym problemem z utrzymaniem w ryzach rozpierającej go agresji, ale ci pierwsi niczym owe gnidy niewiele w sumie mogą zdziałać i łatwo je rozgnieść, a ten drugi ma także drugie, znacznie jaśniejsze oblicze.
O ile powyższe kwestie, typowe dla Kinga, można potraktować jako zaletę, o tyle w powieści (jakby dla równowagi) pojawiają się także dwa charakterystyczne dla pisarza grzechy. Pierwszym jest wodolejstwo, które pojawia się prawdopodobnie w każdej jego powieści. Co ciekawe, ma z nim problem także Joe Hill, a ponieważ w Śpiących królewnach palce maczał także Owen, można przyjąć, że wszyscy panowie z tej rodziny tak po prostu mają. Trzeba więc ich chyba zaakceptować z tym dobrodziejstwem inwentarza. Druga kingowa bolączka to raczej słabe zakończenie. O ile Mistrz potrafi rozkręcić akcję, stopniować napięcie i stworzyć naprawdę dobrą fabułę, o tyle jej rozwiązanie często wywołuje pewien niedosyt. Tym razem jest podobnie, cała historia kończy się zbyt prosto, zbyt łopatologicznie, można by ująć. Niemniej, jest to do przełknięcia, gdy weźmie się pod uwagę całość.
Chylę czoła przed świetnym tłumaczeniem wykonanym przez Tomasza Wilusza. Podczas lektury byłam pod wrażeniem zręczności, z jaką udało mu się zachować sens zwrotów i związków pozornie karkołomnych do przełożenia. W powieści istotnym motywem są ćmy, widoczne zresztą na okładce, oraz ich związek z archetypiczną Ewą, będącą uosobieniem matki. Oto jak wyszło to w praktyce:
They call moth watchers moth-ers, spelled like mothers, but not said like that.*
Jeśli przestawić litery w słowie ?ćma?, powstanie ?mać?, czyli matka.**
Me, myself and I. Father, Son and Holy Eve. Eave, a roof underhang. Eve, short for evening. When we all go to sleep. Right? Moth-er, get it? Like mother.*
Ja, ja sama, ja jedna. Ojciec, Syn i Ewa Święta. Ewa, czyli dająca życie. Jak matka. Mać. Ćma, od ciemno. A kiedy robi się ciemno, idziemy spać. No nie?**
Podsumowując, mimo drobnych wad Śpiące królewny to powieść, która powinna w pełni zadowolić każdego fana Stephena Kinga. Daje też nadzieję, że także drugi z synów pisarza, z sukcesem przejmie po nim pałeczkę i przez najbliższe lata nie będziemy musieli narzekać na brak dobrych książek do czytania. Polecam!
Katarzyna Abramova
*Wyd. Simon & Schuster, 2017, s. 53
** Wyd. Prószyński i S-ka, 2017, s. 69-70