Kiedyś chciałam ponad wszystko usiąść i obejrzeć serial Kroniki Shannary. Nawet zaczęłam, jednak nie dane mi było skończyć, prawdopodobnie dlatego, że ukończyłam w całym swoim życiu oglądanie raptem trzech seriali. Niemniej, wtedy problemem była również moja nieznajomość książek z serii, a przecież najpierw winno się czytać, a dopiero potem oglądać. Nie zastanawiałam się długo, gdy nadarzyła się okazja przeczytania powieści o przygodach z tamtego świata – nie protestowałam.
Dawno, dawno temu Górami Leach władał potężny ród. Później zrezygnowano z władzy i przez to dzisiaj Paxon nie może już o sobie powiedzieć, że o możliwości zostania władcą. Chłopak ma wiele talentów, jednak większość z nich się marnuje, bo po śmierci ojca i jego siostra, i matka bardzo potrzebowały jego pomocy. Został więc w domu i pomagał w codziennych obowiązkach. Aż po kilku latach nadarzyła się okazja… Mógł dołączyć do druidów by służyć im jako ochroniarz! Wymarzona praca dla bohatera. Rozpoczyna szkolenie, prawie zapominając o wcześniejszych wydarzeniach. Przeszłość jednak zawsze znajdzie sposób by o sobie przypomnieć i wszystko znowu wywraca się do góry nogami, gdy jego siostra zostaje porwana. Musi ją odnaleźć, przeczuwając, że może wydarzyć się coś naprawdę złego…
Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy powyższy opis jest tym właściwym, ponieważ tę powieść niesamowicie trudno jest streścić. Cała akcja zmienia się o 180? kilka razy, a przez to dość ciężko jest mi opisać to wszystko, co się wydarzyło na tych trzystu czterdziestu stronach całościowo.
Skoro już zaczęłam mówić o akcji, to chyba warto jest ten wątek nieco rozszerzyć. Książka zaczyna się jak dobry film akcji. Czytelnik przewraca kilka pierwszych stron i już wie, że został porwany i pochłonięty, bo takie rzeczy się dzieją, że to się w głownie nie mieści i tak dalej, i tak dalej… A potem, po 45 stronach, kiedy ta wspaniała misja już dobiega końca, znajdujemy się w punkcie wyjścia – dostajemy prawdziwy wstęp, który naprawdę potrafi wynudzić. Wszystko się wlecze, nic się nie dzieje, czytamy kolejne opisy jak to nasz główny bohater je posiłki i naprawdę możemy być pewni, że gorzej przedstawić szkolenia już się nie dało. Całe szczęście, jak już przebędziemy sto stron mordęgi, nastaje powrót do wartkiej akcji, wszystko zaczyna się pięknie dziać na nowo i już rzeczywiście możemy się poddać i oddać się przyjemnemu czytaniu. Potem jeśli coś zwalnia to tylko chwilowo, więc większych problemów nie ma.
Co ciekawe, w pewnym momencie odnieść można wrażenie, że zmieniony został główny bohater. Zamiast zagłębiać się w losy Paxona, poznajemy jego siostrę, która wpada w kolejne tarapaty i przez to jej punkt widzenia jest o wiele bardziej intrygujący. Sama dobrze pamiętam, jak na początku zastanawiałam się, po co autor tyle miejsca poświęca chłopakowi, skoro mamy przed oczami lepszego bohatera. Cóż, w połowie książki mogłam się cieszyć. Niemniej pozostawia ten fakt konsternację, ponieważ w takim przypadku, moglibyśmy tak postąpić już na początku i pominięcie tych wszystkich opisów posiłków by nam na pewno nie zaszkodziło.
Jeśli zaś chodzi o samą historię, to wydaje się ona zwykłą bajką. Całość jest podobna do filmów Marvela, gdzie zwykle przedstawia się jeden problem i wszystkie wydarzenia łączy w całość właśnie on. Bohaterowie do jego rozwikłania dążą, wszystkie poboczne wątki się w okół niego obracają – raczej nic spektakularnego, jednak trzeba przyznać, że coś podobnego bardzo przyjemnie się ogląda.
Podsumowując, dam książce 6/10. Nie była zła, ale też w żaden sposób pozytywnie mnie nie zaskoczyła, z pamięci mogłabym wymienić szereg podobnych książek, które jednak są od niej lepsze. Rozumiem, co prawdopodobnie podoba się fanom serialu, jednak jakoś to do mnie nie przemówiło. Być może dobrze, że nie udało mi się go ukończyć, przynajmniej się nie rozczarowałam. Raczej po drugi tom nie mam zamiaru sięgać, bo najzwyczajniej nic mnie do niego nie przyciąga, a też chyba nie ma sensu się męczyć.
Wiktoria Trebuniak