Historia rozpoczyna się od przebudzenia głównej bohaterki w tymczasowym szpitalu w ogarniętym wojną syryjskim mieście Hims. Jej dom został zbombardowany, ojciec leży sparaliżowany od uderzenia cegłą, a ukochanego brata nie udało się uratować. Soraya jest załamana. Na dodatek wraz z rodziną musi opuścić Syrię, ponieważ w związku z działalnością brata i matki stali się wszyscy dysydentami. Obóz dla uchodźców w Turcji to droga przez piekło, ale ojciec Sorayi ma pomysł – wydaje ją za mąż za szanowanego, zamożnego Turka Murata. Dziewczyna zostawiła w Syrii ukochanego, ale rozumie konieczność. Gorzej, że Murat mógłby być jej ojcem. A jeszcze gorzej, że tak właściwie to ma już jedną żonę i trzy córki. Soraya ma wrażenie, że wpadła z deszczu pod rynnę, jednak nieoczekiwanie jej życie uczuciowe wywraca się o sto osiemdziesiąt stopni i spomiędzy chmur wygląda słońce.
Długo się zastanawiałam, jak sklasyfikować tę powieść. Na pewno nie jest to romans, ponieważ wątek romantyczny to tylko jedna z historii opowiedzianych w utworze Yilmaz. Powieść obyczajowa? Powieść psychologiczna? Psychologizmu nie stwierdzono, prędzej pewną egzaltację (ocierającą się niekiedy o grafomanię) w opisach uczuć. Jak na obyczajówkę zaś, za mało w \”Sorayi\”… otóż właśnie, obyczajowości. Tak naprawdę niewiele dowiedziałam się z tej książki o codzienności czy to w Syrii, czy w obozie dla uchodźców, czy w tureckiej rodzinie. Tło jest naszkicowane pobieżnie i dość beznamiętnie. Podobnie zresztą jak postacie. Pomimo szeregu dramatycznych wydarzeń i scen o – potencjalnie – ogromnym ładunku emocjonalnym, nie czułam absolutnie żadnej więzi z bohaterami. Soraya jest płaską dziewczyną, pozbawioną inicjatywy, rzucaną przez fale losu jak łódka na morzu. Bierna bohaterka to dość rzadkie zjawisko w literaturze – może dlatego, że trudno sprawić, by czytelnik taką postać polubił. Z Sorayą nie wyszło. Nie jestem w stanie szczerze kibicować dziewczynie, która sama nie podejmuje żadnych działań. Z rodziną heroiny też autorce nie wyszło – nie czuć panujących między nimi relacji, chyba tylko Haya, matka Sorayi, jest nakreślona w miarę wiarygodnie. Jej katatonia po utracie syna, choć może irytować, wygląda całkowicie zrozumiale i prawdopodobnie. Z kolei Murata jest za mało (nie licząc najpierw obaw, a potem nagłych zachwytów Sorayi), a jego żona jest zbyt schematyczna (typowa wredna jędza, odpowiednik \”bezlitosnej eks\” z kiepskich powieści dla nastolatek), by dało się ich lubić albo nie.
Język powieści również niczym jej nie wyróżnia. Jest poprawny – a wiadomo, że najlepiej pamięta się albo książki wybitnie napisane, albo napisane wybitnie źle. Kompozycja za to wygląda na nieprzemyślaną. Za mało w tej historii akcji czy opisów (a w tych nielicznych istniejących opisach – za dużo określania przedmiotów samymi kolorami), za dużo zaś męczących rozważań bohaterki. Soraya po raz kolejny analizująca swoje uczucia sprawia, że czytelnik przysypia na siedząco, a to kiepski objaw.
Główna zaleta \”Sorayi\” – szybko się ją czyta. Poza tym jest licho. Wydawnictwo Marginesy obiecywało zapierającą dech w piersiach historię o miłości i wojnie, ale miłość w powieści występuje szczątkowo, a wojna w ilości niewiele większej. Jedyna udana scena to przybycie Sorayi i jej rodziny do obozu dla uchodźców i naturalistycznie opisane pierwsze dni tamże. Ten fragment warto przeczytać, resztę – można. \”Soraya\” nie jest książką złą, jest za to boleśnie nijaka.