Jeśli ktoś wśród swoich inspiracji literackich wymienia Philipa K. Dicka, i zapowiada, że w podobnym tonie pisana jest jego powieść, to albo brak mu pokory, albo cierpi na wirusową wersję katatonicznego poczucia humoru. Jest jeszcze jedno wytłumaczenie, bardziej związane z zasadami chorego public relation i sztucznego pompowania wizerunku – celem wywołania czytelniczego zainteresowania i podkręcenia sprzedaży – wyjaśniające stawianie Matta Ruffa i jego “Złe małpy” w jednym szeregu z niedoścignionym mistrzem psychodeliczno-solipsystycznej fantastyki. No może nie w jednym szeregu, ale tuż obok. Na plecach Mistrzów wspinają się maluczcy!
Dick wielkim pisarzem jest i basta, Matt Ruff do pięt mu nie dorasta. Nawet się zrymowało, ale ten sklecony na biegu wierszyk w pełni oddaje przepaść jaka dzieli tych dwóch twórców.
“Złe małpy” to zapis seansów psychiatrycznych Jane Charlotte, która przyznaje się do pracy dla sekcji zwanej Wydziałem Usuwania Niefortunnych Osób – potocznie określanej jako Złe Małpy, w ramach większej organizacji walczącej ze złem na świecie. Psychiatra, choć znajduje pewne cechy wspólne rzeczywistych wydarzeń z opowieścią swojej pacjentki, filtruje ją przez znane sobie jednostki chorobowe i medyczną teorię. Jane jest w nich morderczynią usuwającą społecznych szkodników, czy to już ukształtowanych, czy też dopiero dojrzewających. Choć sama wad pełna, ciągnąca walizkę życiowych potknięć i pomyłek, na zlecenie lekko widmowych mocodawców stara się naprawiać świat usuwając z jego zdrowej tkanki ogniska chorobowe. Niestety z czasem i zupełnie nieświadomie, sama staje się częścią tej tkanki. Praktycznie do końca nie wiemy czy mamy do czynienia z prawdziwą opowieścią czy konfabulacją pacjentki domu dla umysłowo wypaczonych.
“Złe małpy” to sensacja z elementami fantastyki. Pomysł lekko nadęty i ociekający pompatyczną nutą, pociągnięty jest nawet dość ciekawie i płynnie – czasem nawet zbyt płynnie, kosztem budowania odpowiedniej atmosfery – lecz nie zaskakująco. Matt Ruff nie jest mistrzem wielowątkowych powieści. Akcja leniwie zmierza od punktu A do punktu B, choć czasem wręcz prosi się o lekkie podkręcenie. Niedosyt i ogólne złe wrażenie dopełnia zakończenie, którym Ruff chciał schlebić chyba zbyt dużej ilości czytelniczych gustów.
Ogólnie “Złe małpy” to lektura za ciężka dla ucznia gimnazjum a zbyt naiwna nawet dla przeciętnego licealisty.
Raczej dla osób, które nie mają co zrobić z wolnym czasem, a w pobliżu nie ma – oprócz poradnika działkowca i etyietki płynu do płukania tkanin – nic do czytania.
Grzegorz REDnacz Raczek