Pomysłowość ludzka w wyszukiwaniu filmowych potworów nie ma zdaje się granic. Po krwiożerczym kosmicznym budyniu (“Blob”), drapieżnych pomidorach (“Krwiożercze pomidory atakują Francję”) czy przerośniętych pajęczakach (“Pająki”), filmowcy postanowili wziąć na warsztat przedstawiciela rodziny krętonogich, czyli pospolitą owcę. I tak narodził się obraz “Black sheep”. Pomysł od czapy, no ale spróbować przecież można. Dla zabezpieczenia się przed ewentualną wtopą film dopisano do horroru i czarnej komedii. Niestety nawet tak szerokie potraktowanie gatunku nie uratowało obrazu. Bo to ani horror, ani komedia, ani też film dokumentalny czy program edukacyjny. To najgorszy film jaki oglądałem w tym roku!
Po traumatycznym przeżyciu z dzieciństwa, Henry Oldfield (Nathan Meister), nękany obsesyjnymi lękami przed owcami, powraca na rodzinną farmę zarządzaną przez jego brata Angusa (Peter Feeney). Przy okazji Henry chce sprzedać swoją część majątku bratu, a kasę przeznaczyć na leczenie. Jak się okazuje Angus, oprócz zajmowania się hodowlą owiec, finansuje badania genetyczne nad tymi sympatycznymi stworzonkami, prowadzone przez złą do szpiku kości doktor Rush (Tandi Wright). Niestety eksperyment wymyka się spod kontroli, a to po części za sprawą pary ekologów, którzy nieświadomie wypuszczają “złe geny”, a raczej zaszczepioną nimi zmutowaną owieczkę, z laboratorium. Mutacja przenosi się zarówno na zdrowe stado lecz również na ludzi, którzy zaczynają zamieniać się w monstrualne owce. Teraz Henry, ocalała ekolożka Experience (Danielle Mason) i pracownik farmy Tucker (Tammy Davis) muszą stawić czoła krwiożerczym zwierzakom i zainfekowanym ludziom.
Jak się dobrze zastanowić to Jonathan King miał szansę nakręcić na podstawie takiego scenariusza całkiem zgramną komedyjkę z elementami horroru. Niestety miał i spaprał sprawę. Już sam wybór filmowej bestii, czyli owcy, każe głęboko zastanowić się nad zdrowiem psychicznym reżysera i scenarzysty (tym razem w jednej osobie), kto bowiem – przy zdrowych zmysłach oczywiście – doszukiwałby się zagrożenia ze strony tego futrzaka, który bezinteresownie daje całej ludzkości wełnę, skórę, mięso, mleko oraz nielicznym jej przedstawicielom seksualne spełnienie. Gdyby potraktować temat humorystycznie wszystko byłoby ok, niestety King podszedł do sprawy ze śmiertelną (i to w dosłownym tego słowa znaczeniu) powagą. Akcja ciągnie się jak flaki z olejem, bzdura goni bzdurę, a aktorzy zachowują się przed kamerą jak pogodynki z telewizji osiedlowej. Nawet ekologiczne przesłanie i ostrzeżenie przed niekontrolowanymi badaniami genetycznymi w przypadku “Czarnej owcy” wypada bardzo blado i nieprzekonywująco. Przecież w dzisiejszych czasach nikt nie uwierzy, że bestię wyhodować można poprzez mieszanie błota, rosy zbieranej przy pełni księżyca i pajęczyny z północnego zbocza pobliskiego wzgórza. A tak chyba dokonano tego w filmowym laboratorium. Zarówno mutacja jak i jej regres odbywa się w błyskawicznym tempie, a przecież geny to nie drożdże i swój czas na ewolucję mieć muszą – nawet taki naukowy dyletant jak ja to wie! Gdyby te niedociągnięcia wpisać w komediową konwencję, wszystko byłoby w porządku. Niestety jeśli ktoś poważnie podchodzi do sterty podobnych bzdur – a kto wie, może sam w nie wierzy – wtedy wychodzi z tego filmowy zakalec, na sam widok którego dostaje się torsji żołądkowych. O spożyciu nie może już być mowy.
Niech Was ręka boska broni przed obejrzeniem w kinie tego gówna. Szkoda czasu i pieniędzy!
W skali od 1 do 10 nawet jedynka to za dużo!