W 1998 roku z czeluści kreatywnego umysłu Helen Fielding narodziła się Bridget Jones – niepozorna, trochę niezdarna, wiecznie poszukująca miłości idealnej i dążąca do perfekcji trzydziestolatka. Najpierw na jej punkcie oszaleli Londyńczycy, a po nich cały świat. Dziś to już postać kultowa, a \”Dziennik Bridget Jones\” i \”Bridget Jones: W pogoni za rozumem\” sprzedały się w miliardach egzemplarzy i zostały przetłumaczone na kilkanaście języków. Do tej zbiorowej histerii na punkcie Bridget przyczyniła się także ekranizacja obu tomów, z rewelacyjną Renée Zellweger w roli tytułowej. Nie powiem, ja też jestem jej wielką, wierną fanką i z zachwytem przyjęłam wiadomość o kontynuacji serii. Długo przyszło na nią czekać bo ponad dziesięć lat. Czy było warto? Spróbuję być obiektywna, ale niczego nie obiecuję.
Bridget Jones jest wdową z dwójką małych dzieci. Ciężko przeżywa żałobę, umartwia i poświęca się wyłącznie opiece nad potomstwem. Przyjaciele nie mogą znieść jej cierpienia dlatego próbują na nowo przywrócić ją życiu, rozrywkowemu życiu i znaleźć jej męskiego pocieszyciela. Bridget ulega namowom i jak zwykle kumuluje wpadki, gafy i kłopoty.
Narracja jest utrzymana w stylu swoich poprzedniczek, czyli pisana w formie pamiętnika. Każdy dzień i rozdział jest poprzedzony króciutką statystyką co ważniejszych i liczących się wydarzeń w życiu Bridget, tj. waga, kalorie, alkohol, mężczyźni.
Charakterologia postaci niczym nie różni się od tego co już znamy czyli neurotyczni przyjaciele, uzależniony od używek Daniel, nadopiekuńcza i wiecznie krytykująca matka oraz infantylna Bridget. Zupełnie nie odczuwa się tych dziesięciu lat, które dzielą dwie ostatnie części trylogii. Z jednej strony ta ciągłość cieszy serce, lecz z drugiej odbiera odrobinę wiarygodność tytułowej bohaterki. Rozumiem roztrzepanie, umiejętność przyciągania niefortunnych zdarzeń czy nawet tę rozczulającą naiwność w ciele trzydziestoletniej kobiety. Te same, a nawet pogłębione, cechy u pięćdziesięciolatki wywołują kpiący uśmieszek niedowierzania. Liczyłam na to, że Bridget u boku Marka wreszcie się ogarnie. Choć jest fajna i zaangażowaną mamą, to niestety poziomem emocjonalno- egzystencjonalnym przypomina swoje dzieci, pięcioletnią Mabel i siedmioletniego Billy\’ ego. Nie przeszkadza to jednak zupełnie zaśmiewać się z codziennych, nawet wielodziennych, wpadek Bridget, a jej wiek przestaje mieć znaczenie, a wręcz zapomina się o nim. Uwielbiam w Bridget to, że im bardziej jej się nie udaje, tym bardziej jest zdeterminowana.
Helen Fielding konfrontuje Bridget z nowinkami technologiczno- społecznymi, a to zderzenie światów doprowadza do wielu przezabawnych gagów, np. próbuje założyć konta na portalach społecznościowych tudzież randkowych i z ogromną zaciętością walczy o fanów, sparing z elektrycznym sprzętem domowym kończy się wynikiem 1:0 dla sprzętów czy udoskonala parkowanie Brailem.
To wszystko nic w porównaniu z pogonią Bridget za miłością. Jak zwykle angażuje się całą sobą i zachłannie czepia się ułudy szczęścia.
Oprócz rozrywkowego charakteru, powieść niesie za sobą ważną refleksję. Obojętnie w jakiej sytuacji się znajdujesz, zasługujesz na szczęście i możesz, ba musisz cieszyć się życiem. Światem rządzą stereotypy, które warto łamać każdego dnia i uświadamiać społeczeństwo, że nikt nie ma określonej i tylko raz przypisanej roli do odegrania. Kobiety nie są tylko matkami, wdowy nie muszą żyć samotnie, a pięćdziesięciolatkowie nie są tylko staruszkami.
\”Bridget Jones: Szalejąc za facetem\” to fantastyczny \”odmóżdżacz\” zmuszający do niekontrolowanych wybuchów śmiechu. Cieszę się, ze miałam okazję po raz kolejny spotkać się z moją idolką. Czuję się zrelaksowana, odprężona i gotowa mierzyć się z życiem na poważnie 🙂
Aleksandra Jesiołowska