Mam
wielki sentyment do szkolnych lektur, lubię korzystać z okazji i do
nich wracać. Oczywiście nie do każdej lektury wracam. Tak naprawdę
chyba koło 13ego roku życia odkryłam, że szkolne lekturki, to nie
tylko dołujące opowieści, nie tylko za krótkie nowelki, które
konczą się, chociaż dobrze się nie zaczęły. Pamiętam z jakimi
wypiekami na twarzy czytałam przygody Robinsona. Kurczę kilkanaście
lat temu. Miałam i to wydanie w którym Robinson opowiada wszystko w
pierwszej osobie, jak i gdy cała powieść jest w trzeciej. Obie
uwielbiam, no i swego czasu marzyłam o ucieczce na bezludną wyspę.
Dobra, czasami nadal marzę, no dobra, czasami nie marzę. Tylko nie
może być na tej wyspie pająków. I muszą być książki.
Robinson
jest zbuntowanym nastolatkiem, który ma głowę pełną marzeń.
Niestety marzy o żegludze, a jego starsi rodzice, na morzu stracili
już dwóch synów, nie chcą pogrzebać kolejnego. Z tego powodu
Robinson nie może nawet marzyć o morzu. Ma się uczyć, przejąć
sklepik ojca i wieść nudne życie. Ponieważ ciężko wybić
dziecku z głowy marzenia, Robinson ucieka z domu i wbrew woli
rodziców zaczyna wieść życie żeglarza. Wiele wskazuje, że Bóg
daje mu znaki by zawrócił z drogi, którą kroczy nie tylko bez,
ale wręcz wbrew błogosławieństwu rodziców. Morskie katastrofy,
problemy w tropikach, nie dają Robinsonowi do myślenia. Aż w końcu
przychodzi kara. Chłopak ląduje na bezludnej, niewielkiej wyspie, z
daleka od morskich szlaków. Musi sobie radzić sam, w starciu z
florą, fauną i grasującymi na Karaibach ludożercami. Książka
opowiada o poczynaniach Robinsona na dzikiej, nieskażonej
cywilizacją ziemi. Czasami wzruszająca, czasami mrożąca krew w
żyłach, powieść dla młodych ludzi, mająca nauczyć, że
rodziców się słucha, a Bóg jest opoką, na której należy się
wesprzeć.
Gdy
czytam to jako dorosła kobieta, rzuca mi się w oczy końska dawka
dydaktyki, moralizowania. Jako nastolatka, aż tak tego nie czułam.
Bardzo mocno odcinają się też te religijne nawiązania i pochwała
chrześcijaństwa, pewnie lewicowcy wywalą, o ile już nie wywalili
tej książki ze spisu lektur. Mnie to nie przeszkadzało, inna
sprawa, że byłam posłusznym rodzicom i wierzącym dzieckiem. Nadal
mi nie przeszkadza, chociaż zrujnowała mi życie, bo pokazała co
czeka dzieci, które chcą walczyć o swoje marzenia. Bo jak się tak
zastanowić, Robinson nie był przygotowany do życia, bo ojciec
wybrał mu zawód, wybrał mu przyszłość, miał w nosie to czego
chciał syn. Karę poniósł Robinson, owszem, to źle w wieku
osiemnastu lat olać zdanie rodziców, ale czy naprawdę, dziś
zgodzilibyśmy się z przesłaniem tej książki? Dziś raczej
dostałoby się ojcu, że tłamsił syna. Zobaczcie jak ta literatura
żyje. Niby zastygła jak komar w bursztynie, a jednak można ciągle
dostrzegać coś nowego.
Miałam
porównać to wydanie z moim starym, ale nie zrobiłam tego, z
lenistwa na pewno, a po drugie nie mam pojęcia gdzie mam swoje
wcześniejsze wydania. Możliwe, że Siostrzenica zgarnęła do
szkoły, ale nie jestem pewna na bank. Szybko mi się czytało, bo
kocham tę historię. Słodycz ananasów, pobekiwanie kóz, krzyki
papug i kwaskowość melona, że nie wspomnę o igłach opuncji i
szumie morza. Dla mnie ta powieść, to absolutna klasyka. Piękna,
warta uwagi, jasne, że raczej dla młodego nastolatka, ale taka
stara marudna jędza jak ja, z wielką przyjemnością, udała się w
sentymentalną podróż.
Katarzyna Mastalerczyk