Kiedyś BP było jednym z moich ulubionych koncernów. Być może
dałam się złapać na to zielone, przyjazne (skojarzeniowo) środowisku logo, albo
na reklamy udoskonalonego paliwa (mniej spalin, czyszczenie silnika czy większy
zasięg na jednym baku to zawsze sensowne propozycje), tudzież na miłą obsługę i
kartę na punkty lub po prostu schludność stacji, które zawsze zachęcały
czystymi podłogami i nowoczesnym wyposażeniem. Po wydarzeniach z 2010 roku
zaczęłam tam bywać rzadziej. Odkąd obejrzałam \”Żywioł. Deepwater Horizon\” najchętniej już nigdy nie skorzystałabym z ich usług.
Ale po kolei. Był rok 2010, gdy świat obiegła informacja o
największej katastrofie ekologicznej w dziejach ludzkości. Wybuch w Zatoce
Meksykańskiej na platformie Deepwater Horizon należącej do koncernu BP nie
tylko zabił 11 osób i ranił 17, ale przede wszystkim spowodował nieodwracalne
skutki dla środowiska. Zniszczenia szacowane są w miliardach dolarów, jeżeli
chodzi o ludzi oraz, nie mniej porażająco, jeżeli chodzi o faunę o florę.
Szybko okazało się, że wybuch był efektem zaniedbań ze strony właścicieli
platformy, czyli BP. Film Petera Berga rekonstruuje właśnie wydarzenia z
ostatniego dnia funkcjonowania platformy Deepwater Horizon.
Wszystko zaczyna się od ludzi. Kapitan Mike Williams (Mark
Wahlberg) pewnego słonecznego dnia po raz kolejny żegna się z rodziną (żonę bohatera
gra Kate Hudson). To ma być jeszcze jedna typowa zmiana w pracy. Jednak już
wtedy coś nie daje mu spokoju, wydaje się zamyślony, ma złe przeczucia (nie
chodzi tu oczywiście o sprawy duchowe, a analizę problemów platformy i jej
znajdowanie się w kulminacyjnym momencie wykonywania odwiertu). Na miejscu jest
już delegacja koncernu BP – m.in. Vidrine (John Malkovich). Mimo uwag
doświadczonego kierownika platformy, Jimmy?ego Harrella (Kurt Russell),
przedstawiciele zarządu wymuszają kolejne działania. W końcu platforma ma opóźnienia,
ludzie boją się bez powodu, a wskazania maszyn mogą być fałszywe (co
potwierdzają jakieś teorie, w których orientuje się tylko Vidrine). Katastrofa
wisi w powietrzu.
Zaczyna się jak bajce. Słoneczko świeci, rodzina z pełnymi
nadziei na powrót bohatera uśmiechami, odprowadza go na transport; postaci
żartują i radośnie poklepują się po plecach. Sielankę zakłócają jedynie
nieznaczące drobnostki, jak fioletowy krawat przedstawiciela BP (to barwa
zarezerwowana dla sygnału o stanie najwyższego zagrożenia na platformie). Widz
ma czas, by poznać nie tylko zasady panujące w tym konkretnym miejscu na
wodzie, ale przede wszystkim by poznać bohaterów tej historii. Kolejne plany i
troski przemykające w ich niezobowiązujących dialogach oraz podstawowe cechy
charakteru. Potem czas przystąpić do pracy. Nikt nigdzie się nie spieszy.
Wszyscy mają czas. Jeszcze tylko wirtualna rozmowa z rodziną, zmiana stroju i
można brać się do roboty. Najpierw sielankę zakłócają awantury z wysłannikami
BP, potem odczyty sprzętu i kolejne testy. Atmosfera się zagęszcza. Widz
jeszcze nie wie, co jest nie tak, ale przecież zna już tę historie i ma
świadomość nadchodzącej tragedii. Mimo to, gdy akcja rozkręca się na dobre jest
zaskoczony i zestresowany. Zaciskając kciuki kibicuje dobrym postaciom i życzy
śmierci wrogom, absolutnie zapominając, że to historia oparta na faktach i już
się rozegrała.
Tak, jak jednoznaczny i jednostronny jest opis fabuły filmu,
tak i jednostronny jest sam film. Od samego początku wiadomo, kto, po jakiej
stronie barykady się znajduje. Williams to ucieleśnienie cnót wszelakich – kochający mąż, zaangażowany ojciec, fantastyczny przyjaciel i skrupulatny
pracownik. Gdy dochodzi do tragedii na pierwszym miejscu stawia bezpieczeństwo
innych, nie swoje. Być może dystansuje to nieco odbiorcę od wrażenia
autentyczności, ale z pewnością nie zmniejsza zaangażowania w akcję. Zwłaszcza,
gdy postać Wahlberga odnosi kolejne sukcesy w walce z żywiołem i chwilami
wydaje się nawet, że ma on jakieś szanse (a przecież wiadomo, że jest inaczej).
Nie mniej altruistyczny okazuje się uwielbiany przez załogę Pan Jimmy. Pod jego
twardym spojrzeniem cichną wszelkie dyskusje, a w chwili próby gotów jest
postawić na szali własne życie, byle ocalić podlegającą mu załogę. Co więcej,
chociaż mógłby w pewnym momencie tupnąć i powiedzieć \”a nie mówiłem?\”, to z
godnością z tego rezygnuje. To żywy posąg heroizmu. Analogicznie sprawa wygląda
z postaciami negatywnymi – Vidrine i jego kompani z BP od samego początku reprezentują
pełen komplet grzechów. Są złośliwi, ironiczni, lekceważący i opychają się w
zamkniętej kajucie, co skontrastowane jest z umorusanymi twarzami wykonujących
swoje obowiązki pracownikami. Twórcy nie pozostawiają na nich suchej nitki,
oblewając zarzutami o ignorancję i chciwość. Jakkolwiek trudno nie pomyśleć w
tym miejscu, że BP sumiennie zapracowało na taki obraz filmowy, to jest to
jednak jedna z największych wad produkcji. Świat bowiem nigdy nie jest
czarno-biały.
Niełatwo byłoby to jednak zaobserwować na twarzach aktorów.
Kolejne z zaangażowanych gwiazd solidnie realizują schematy charakterologiczne,
nie wzbogacając ich o nic, co choćby minimalnie wysunęłoby się poza ramy
podstawowej konstrukcji postaci. Może to zresztą i dobrze, bo dzięki brakowi
niuansów gry aktorskiej, skupić się można na tym, jak piorunujące wrażenie robi
scenografia filmu Berga. Zaczyna się już od pierwszego spotkania z platformą,
która swoimi niemałymi rozmiarami a jednocześnie gęstymi, ścieśnionymi
wężowiskami rur i kabli sytuuje widza na poziomie autentycznego doświadczania.
Odbiorca angażuje się w świat przedstawiony, traktując go niemal jak
dokumentalną rejestrację. I to wrażenie nie opuszcza go nawet wtedy, gdy na
arenę wchodzi CGI.
Podczas, gdy pierwsza połowa \”Żywioł. Deepwater Horizon\” to
starannie przemyślany i skonstruowany thriller, drugą stanowi rasowe kino
katastroficzne. Jeżeli film Berga nie jest najlepszym przedstawicielem swojego
gatunku przynajmniej ostatniej dekady, to z pewnością znajduje się w ścisłej
czołówce. Jego widowiskowość wkracza na nowy, niemal immersyjny poziom
doświadczania. Prezentowane CGI jest niemal niewidzialne, jeżeli chodzi o samą
techniczną czy technologiczną stronę. Nie bez przyczyny w tytule filmu znajduje
się słówko ?żywioł?, bowiem to, co widz obserwuje na ekranie nie dałoby się
inaczej nazwać. Furia z jaką ogień pochłania kolejne elementy stacji, wybuchy i
eksplozje targające platformą i miotające znajdującymi się na niej ludźmi jak
marionetkami ? w obliczu wiarygodności tego przedstawienia (na poziomie faktograficznym
i wizualnym) aż wstyd się człowiekowi robi, że czerpie z tego tyle (pozytywnych
przecież) wrażeń. Jedno jest pewne: każdy, kto ma wystarczająco rozwiniętą
wyobraźnię jest w stanie poczuć w nozdrzach podczas seansu swąd płonącej ropy,
topiącego się plastiku i rozżarzonego metalu oraz rozgrzanego powietrza na skórze.
Wreszcie filmowy chaos nie został osiągnięty przez pozorne nieuporządkowanie flaszowych,
teledyskowych ujęć, a po prostu przez… chaos.
Oczywiście nawet majstersztyk warstwy wizualnej nie jest w
stanie załatać istotnej dziury scenariuszowej. Film Berga, jakkolwiek
widowiskowy i przejmujący, marginalizuje to, co przecież jest najistotniejszym
punktem tej historii – skażenie ekologiczne. Skutki dla środowiska
przedstawione są zaledwie lakonicznie i to po finale. Znacznie więcej miejsca
poświęcono tym, którzy na platformie zginęli. Chociaż każde życie ludzkie jest
istotne i ważne, to przecież kilkanaście mniej osób na świecie w kontekście
uśmiercenia ekosystemu Zatoki Meksykańskiej, nie robi wielkiego wrażenia.
Zwłaszcza, że pracownicy platform wiertniczych zagrożenie znają i decydują się
na nie dla pieniędzy, a nie np. w imię walki o wolność. Gloryfikacja heroizmu
pracowników Deepwater Horizon jest więc w pewnym sensie pochwałą pogoni za
pieniądzem. Szkoda, że – choćby dla równowagi – nie poświęcono więcej miejsca
kwestii ekologicznej. Być może właśnie dzięki równie angażującej produkcji
wiedza o, podstawowych przecież, problemach natury dotarłaby do szerszej grupy
odbiorców, zwłaszcza ekologicznych ignorantów.
\”Deepwater Horizon\” to jedna z tych produkcji, których się
nie ogląda, lecz doświadcza. Chociaż nie jest wolna od wad ? od kreacji
czarno-białego świata i postaci, przez kilka łzawych fragmentów, aż do
zepchnięcia na boczny tor problemu skażenia Zatoki Meksykańskiej – to jej
doskonale zbalansowana dynamika akcji, nie pozwala filmu zignorować.
Niespodziewanie realistyczne przedstawienie ostatnich godzin platformy trzyma w
kleszczach do samego końca, a po wszystkim pozostawia widza z jednej strony
otępiałego od wrażeń, zaś z drugiej – wściekłego. Mimo bowiem całej
widowiskowości kina akcji, przez cały seans tli się w widzu świadomość, że to
wszystko wydarzyło się naprawdę i ludzie ludziom (oraz naturze) zgotowali ten
los.
Alicja Górska