Jestem pacyfistką, nie do końca więc rozumiem, dlaczego ktokolwiek chciał się ?pchać? na pierwszą linię ognia, jednak uważam także, że jeśli ktoś chce się realizować w wojsku i wybrał tę drogę kariery, to płeć nie powinna stanowić przeszkody. Nie zdawałam sobie sprawy, że jeszcze parę lat temu kobiety w Stanach mogły służyć jako sanitariuszki, kucharki i tym podobne, ale nie mogły walczyć. To powodowało gorsze traktowanie kobiet przełożonych: bo co o wojsku może wiedzieć ktoś, kto nigdy nie walczył?
Dla kobiet pojawiło się światełko w tunelu. Podczas misji w rejonach, gdzie głowną religią jest Islam, pojawił się problem kobiet. Żołnierze nie mogli rozmawiać z kobietami, które miały zapewne dużo informacji, nie mogli ich także przeszukać. Co więcej, zdarzały się sytuacje, gdy poszukiwani mężczyźni w burkach przechodzili pod nosem wojskowych. Było wiadomo, że wojsko potrzebuje kobiet. W odpowiedzi na tę potrzebę uruchomiono program zespołów wsparcia kulturowego (CST). Wybrane kobiety, po przejściu ciężkiego treningu, miały pomagać kolegom, przepytując Afganki, oraz chronić je i ich dzieci podczas misji.
Autorka opisuje przebieg szkolenia oraz przybliża nam charakterystykę pracy kobiet. Widzimy, jaki miały wpływ na przebieg misji i wojny. Gayle Tzemach Lemmon nie ucieka od trudnych tematów, dotyczących służby kobiet w wojsku. Dokładnie się dowiadujemy, jak traktowane są kobiety tam. Czytamy o szykanach, pobłażliwym traktowaniu, izolacji społecznej czy nawet gwałcie dokonanym przez kolegę po fachu. Bohaterki za niesprawiedliwość uważają także łatwiejsze testy sprawnościowe, przez co są postrzegane, jako słabsze i wymagające specjalnych względów. Ja się z nimi zgadzam. Wojna nie pyta o płeć. Co ciekawe już traktowanie muzułmanek przez mężczyzn jest określane jako \”otaczanie troską\”. Nie wiem jak innym, ale tutaj mi coś zazgrzytało.
Nie sposób zaprzeczyć, że autorka poświęciła dużo czasu, aby poznać historie bohaterek i programu CST. Części dokumentalnej nie mogę nic zarzucić. Z fabułą jest znacznie gorzej. Postacie, które poznajemy, są do bólu płaskie, jednowymiarowe… tak bardzo papierowe, że do końca myliły mi się ich imiona. Na szczęście szybko autorka skupia się na jednej bohaterce, tytułowej Ashley. Niestety i ona nie staje się człowiekiem z krwi i kości. W rekomendacjach możemy czytać, jakoby książka miała wzruszyć czytelnika historią o prawdziwej przyjaźni. Jeśli mam być szczera, to los nikogo tutaj nie obchodził mnie na tyle, aby targnęły mną jakiejkolwiek emocje. Do nich jeszcze wrócę w ostatnim akapicie tekstu.
Pisałam o wszelkich niesprawiedliwościach, które dotknęły bohaterki. Wiecie, co się stało po wdrożeniu programu? Otóż wszelkie objawy szowinizmu zniknęły! Zaczepki, molestowanie i protekcjonalne traktowanie przestało istnieć. Niestety tak wygląda rzeczywistość przedstawiona w tej książce. Wcześniej bohaterki kroku nie mogły zrobić, aby jakiś mizogin nie podłożył przysłowiowej świni, a po zakończeniu szkolenia okazało się, że wszyscy są tacy dobrzy. Oczywiście można to też tłumaczyć tym, że na misji ludzie mają ciekawsze rzeczy do roboty niż uprzykrzanie życia płci żeńskiej, ale nie mogłam się pozbyć wrażenia, że autorka opisuje życie żołnierek po szkoleniu jako pasmo szczęścia, różowości i cukru.
Gdy czytam jakąś książkę, zazwyczaj odczuwam emocje. Czasem się śmieje, smucę, boje, nudzę, irytuję, wzdycham, rozmarzam. Czasem skłaniają mnie do myślenia, czasem są odmóżdżającą rozrywka. Zawsze jednak mam odnośnie do nich jakieś przemyślenia, mogłabym długo dyskutować. Po dłuższych rozmyślaniach czasem nawet zaczynam myśleć o bohaterach, czy wydarzeniach inaczej niż wcześniej. Co czułam podczas czytania \”Wojny Ashley\”? Nic. Jakie pojawiły się myśli po odłożeniu reportażu? Żadne. A co się stało parę dni po zakończeniu lektury? Też nic. Ta książka była dobrze napisana, nie miałam problemów z jej przeczytaniem, z opisaniem już tak. Dla mnie ta pozycja była całkowicie bezbarwna. Niby w porządku, ale czegoś mi brakowało.