Nigdy nie lubiłam Bridget Jones. Ot, jakoś mnie do siebie nie przekonywała. Niestety nie zauważyłam informacji, że \”Biuro Podróży Samotnych Serc. Kierunek: Indie\” opowiada o takiej właśnie innej wersji Bridget Jones. Z plecakiem. W kolejnej podróży. Wystarczyło mi słowo \”Indie\” w tytule i ślepo sięgnęłam po powieść Katy Collins. I niestety… Nie wszystko indyjskie, co ma nazwę kraju w tytule.
Georgia Green jest właścicielką Biura Podróży Samotnych Serc. Całe dnie spędza przy pracy, nieraz odpuszczając spotkania ze znajomymi i łamiąc obietnice, jak i serca. Niespodziewanie okazuje się, że musi szybko wyjechać do kraju, w którym nie da się panować nad wszystkim wokół – Indii. Czy pozwoli jej to przejrzeć na oczy? Czy w miejscu, którego nie można kontrolować, uda jej się odzyskać kontrolę nad własnym życiem?
Po powieść Katy Collins sięgnęłam przez Indie. Niestety otrzymałam mnóstwo stereotypów, które zostały nieraz przewałkowane w podobnej literaturze. Aż przykro się robi, że tak łatwo pisarzom je utrwalać. Mimo to nie odmówię tej historii obecności indyjskiej magii i zaserwowanych mi uśmiechów, gdy wertując książkę i zagłębiając się w lekturze, myślałam \”o, to wiem! Dobrze opisała\” albo \”kurczę, skiepściła, ale może tak gdzieś faktycznie się dzieje…\”. Pojawia się moja ukochana kuchnia, co nieco zabytków i wprost przewspaniały klimat, który jednak tu aż tak dobrze przedstawiony nie został. I nie mówię tu o sposobie, tylko o jakości warsztatu. Jak dla mnie można było napisać odpowiednie fragmenty tak, by oddać chociaż część magii tego cudownego rejonu świata. Wciąż plus jednak za to, że Indie Katy Collins to nie tylko Bollywood czy Tadż Mahal, ale również slumsy i ciężkie życie ludzi z najniższych kast.
Przyznam, że główna bohaterka, Georgia od początku bardzo mnie irytowała. Jej pracoholizm był nie tylko denerwujący, ale też strasznie monotonny i nużący. Gdy czytałam o kolejnej rzeczy, którą odpuściła na rzecz pracy, załamywałam ręce i zastanawiałam się, czy jak wyleję na książkę wiadro wody, to dziewczyna oprzytomnienie, czy też jedynie zamoczę papier. Niemniej nie mogę nie docenić jej zmiany na przestrzeni trzystu stron.
Bohaterowie drugoplanowi na pewno nie zapadną mi w pamięć. Ot, byli. Dziś nawet nie pamiętam ich imion. Wiem tylko, że Ben pojawił się w pierwszym tomie opowiadającym o Tajlandii. A reszta… Zostawiam duży znak zapytania.
Trafnym pomysłem było nadanie kolejnym rozdziałom tytułów. Nieraz pozwalało to przygotować się na nadchodzące wydarzenia i zwyczajnie uatrakcyjniało całość. Niestety warsztatowi pisarskiemu czegoś zabrakło.
Męczyłam tę powieść, mimo mojego uwielbienia do Indii. Użerałam się z nią i Georgią strasznie długo, aż w końcu zagryzłam zęby i dokończyłam. Dziś, pisząc tę recenzję, zastanawiam się, jak szybko sięgnę po kolejną historię z Indiami w tytule. Pani Collins na razie podziękuję.
Natalia Pych