Od kiedy zaczęłam współpracę z portalem Duże Ka, moja czytelnicza przygoda stała się znacznie ciekawsza. To prawda, że znaczna część z otrzymywanych przeze mnie pozycji okazuje się, mówiąc delikatnie, kiepska, ale zdarzają się perełki, których zapewne w inny sposób bym nie poznała, takie jak \”Kolekcjoner motyli\”, \”Na skraju strefy:, czy \”Obrońca\”. Najciekawsze jest to, że przysiadając do książki, robię to z umysłem nieskażonym opinią innych.
Nie inaczej było z omawianą przeze mnie pozycją. Jarosław Rybski ma dość spory dorobek jako tłumacz, pracował jako dziennikarz muzyczny, jednak wcześniej książek nie pisał. Opis jego debiutu wskazywał na coś idealnego dla mnie, więc postanowiłam zobaczyć, co też autor ma czytelnikowi do zaoferowania.
Na początek może słówko o oprawie graficznej. Niezwykle podoba mi się okładka. Oryginalna, minimalistyczna, przemyślana, pasująca do treści. Każdy rozdział zaczyna i kończy grafiką komponująca się z klimatem powieści. Na wewnętrznych stronach okładek znajduje się mapa Wrocławia. Pozwólcie, że nie będę oceniać jej wiarygodności. Cała książka sprawia wrażenie dopracowanej. Obcowanie z nią sprawia prawdziwą przyjemność.
Autor postawił sobie niełatwe zadanie. Połączenie obrazu podnoszącego się z gruzów Wrocławia, komentarza odnośnie do poprzedniego ustroju, intrygę kryminalną z odrobiną fantastyki jest niełatwy zadaniem nawet dla doświadczonego pisarza. Byłam ciekawa, jak sobie poradzi debiutant.
\”Miasto stawało się coraz bardziej swojskie, wszędzie dało się słyszeć lwowski zaśpiew; pod względem mieszających się tu kultur i dialektów Wrocław był miejscem, które wywoływałoby zażenowanie u budowniczych wieży Babel. Tu wciąż w ruinach domów Kain zabijał Abla, żona Lota obracała się w słup soli, widząc bezeceństwa sąsiadów, Noe klecił coś tam w szopie na Praczach Odrzańskich, a Maria Magdalena z zapamiętaniem godnym lepszej sprawy uprawiała najstarszy zawód świata. Owoce z drzewa wiadomości dobrego i złego były po trzydzieści złotych, a te przejrzałe, na kompot, po piętnaście. Niewierny Tomasz w gronie kolegów odwiedzał budynek komitetu, szerokim łukiem omijając gotyckie świątynie, namiestnika nowego Rzymu wciąż męczyły migreny, a Judasz w domowym zaciszu liczył ciężko zarobione srebrniki. Wrocławskie forsycje cudem przeżyły próbę obrony najwspanialszej kultury europejskiej przed słowiańską dziczą i uginały ciężkie od kwiatów gałęzie, a kasztany tego roku zakwitły jak nigdy. Wszędzie pachniało bzem.\”
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to niezwykle bogaty, plastyczny język. Autor niemalże maluje słowem klimat powojennego Wrocławia. Potrafił sprawić, że zakochałam się w tym mieście. Naprawdę, gdybym miała taką możliwość, z chęcią wybrałabym się na spacer rynkiem, czy parkiem, o których czytałam. Drugim, ogromnym plusem powieści był humor. Ironiczny, uszczypliwy, idealnie w punkt. Autor trafnie komentuje ówczesną rzeczywistość, absurdy i niesprawiedliwości PRL-u. Powiem szczerze, że nie raz wybuchnęłam śmiechem podczas lektury.
Wątek kryminalny. Sprawa, w której nieznani sprawcy porywają i wysysają krew przypadkowych ludzi, jest dość interesujący. Popieram pomysł z rozdziałami, w których występują sprawcy, ale informacje o nich są dodawane stopniowo. Niestety już w połowie wiemy, kto i dlaczego. Nie lubię takiego obrotu spraw. Bohaterowie nie węszą, nie mają żadnej zagadki, wszystko otrzymują na tacy tak jak czytelnik zresztą. Nie powiem, aby był to minus, ponieważ przez pół książki głowiłam się nad zagadką, ale ostatecznie się intrygą rozczarowałam.
\”Bo miastem w przebudowie rządziła wszechobecna onomatopeja, wyznaczając jego rytm stukotem kielni o cegły, zgrzytem archaicznych taczek z kołami jak u rydwanów, dzwonkami tramwajów i krokami podkutego obuwia. Jedne stąpały statecznie – stuk, stuk, stuk. Inne śpieszyły dokądś, pozostawiając za sobą dźwiękowy kilwater – stukstuk, stukstuk, stukstuk. A te najstarsze szurały po nierównych chodnikach, starając się wpaść w miarowy rytm, czasem wspomagany kontrapunktem odgłosów drewnianej laski z żelaznym okuciem – stuk, stuk, puk, stuk, stuk, puk.\”
Największą wadą dla mnie była kreacja bohaterów. O ile Słupecki, Warkot i Gromił byli zbudowani poprawnie (choć szału też nie było), tak reszta była do bólu papierowa i niedopracowana. Źle mi się czyta, gdy czytam o bohaterze bez charakteru, za którym nie stoi głębsza myśl. Nawet antagonista nie wywołał we mnie żadnych emocji. Do tego mam wrażenie, że autor nie chce, lub nie umie tworzyć kobiecych postaci. Nie dość, że obracamy się tutaj w męskim świecie, to dziewczyna, która pojawia się najczęściej z damskich bohaterek, jest niesamowicie wręcz głupia i płytka. Mam wrażenie, że nią pogardzał.
Ostatnie, najmniejsze zastrzeżenie mam do wątku paranormalnego. O ile nadnaturalną postać, którą wykreował autor, polubiłam jako jedyną w całej książce za sarkastyczne podejście do życia i dowcip, tak inne motywy miałam wrażenie, że zostały wciśnięte na siłę. Wprawdzie nie było tego dużo, ale jakoś mi tak nie pasowało.
Autor z początku umiejętnie dawkował napięcie, ale po mniej więcej 3/4 książki, miałam wrażenie, że pomysł się skończył i pan Rybski chciał już dobrnąć do końca. Niby pojawiły się jakieś walki, zagrożenie, przeplatane dialogami, w których bohaterowie starają się wymyślić, jak uratować Wrocław, ale nie sprawiały one wrażenia spójnej fabuły. Bardziej to widziałam jako luźny splot wydarzeń.
Niemniej czytało mi się naprawdę dobrze. Nawet przy mankamentach, jakie wymieniłam, autor nadrabiał językiem i bliskim mi, ironicznym poczuciem humoru. Na okładce jest napis \”Bractwo Wrocławskie\”, czyżbyśmy mieli do czynienia z serią? Jeśli tak, to ja się piszę na pozostałe tomy, podobnie jak następne książki autora.
Agata Róża Skwarek