Kornel Filipowicz
jest dziś pisarzem zapomnianym. A szkoda, bowiem jego twórczość
wciąż ma coś do zaoferowania, także współczesnemu czytelnikowi.
Jarosław Iwaszkiewicz nazwał go jednym z najczystszych,
najwybitniejszych naszych prozaików, który swą bezpretensjonalność
posunął wręcz do wirtuozerii. Dziś, jeśli kojarzy się jego
nazwisko, to głównie jako wieloletniego partnera Wisławy
Szymborskiej. Trochę to krzywdzące, bowiem Kornel Filipowicz miał
wiele do powiedzenia na polu literatury. Twórca ten jest autorem
licznych dzieł, w większości prozatorskich, choć zdarzało mu się
również pisać poezje. Jednak najbardziej znany był z krótkich
form – i takie wcielenie Filipowicza możemy poznać, sięgając
po wybór opowiadań zebranych przez Justynę Sobolewską: Moja
kochana, dumna prowincja.
W zbiorze znajduje
się siedemnaście utworów Kornela Filipowicza. I choć teksty nie
były dobierane tematycznie, widać wyraźnie, że pewne motywy były
dla autora ważne i często powracały w jego prozie: czasy
dzieciństwa, wojna, zachwyt światem przyrody. To męskie, a przy
tym niezwykle czułe i uważne spojrzenie na świat – przez
pryzmat dziecinnych zabaw, jak w Nemezis, a także dziecięcych
lęków, jak w Jutro także będzie dzień. To opowieści o
prowincji, z której każdy z nas, chcąc nie chcąc, się wywodzi,
której czasem nieco się wstydzimy, ale do której w końcu
powracamy, by odkryć, że nic się w niej nie zmieniło, jak w
tytułowej Mojej kochanej, dumnej prowincji. To czasem także
nieomal kryminalne opowiadania, jak świetnie budujący napięcie
Świadek, który nie umiał mówić. To wreszcie świat
sennych majaków, jak w Gdy przychodzą we śnie czy dogłębna,
lecz czuła obserwacja świata przyrody, jak w Kocie w mokrej
trawie.
Kornel Filipowicz
zaskoczył mnie mnogością swoich wcieleń, a także aktualnością
niektórych tekstów. Jak proroctwo brzmi zwłaszcza opowiadanie Gdy
przychodzą we śnie, które można odczytywać jako tekst o
problemie uchodźstwa. Brudni, głodni ludzie obcych narodowości,
którzy nachodzą mieszkanie pisarza i proszą go o pomoc, której
ten im udziela, choć nie bez lęku, są odbiciem współczesnych
przymusowych włóczęgów, wygonionych z krajów, w których trwa
wojna. Lżejszym kalibrem odznacza się tytułowe opowiadanie, w
którym narrator przybywa na prowincję, by być gwiazdą spotkania
autorskiego. I tu ma się wrażenie, że niewiele się zmieniło,
szczególnie, jeśli chodzi o podobne wydarzenia organizowane w
bibliotekach i domach kultury.
Bohater Filipowicza
czuje silne związki z naturą i jest świetnym obserwatorem
przyrody. Lubi uciec od zgiełku miasta i ludzkich tłumów w zielone
zacisza, nad błyszczące w słońcu rzeki, gdzie łowi ryby. Tam
dopiero naprawdę może być sobą:
W miejscu, które
zapamiętałem, jadąc tutaj, skręciłem na przełaj przez wysoką,
zroszoną deszczem trawę i szedłem, zanurzając się coraz głębiej
w pustą, jakby leżącą na uboczu świata i niepotrzebną nikomu
okolicę. W miarę jak oddalałem się od tamtego świata, czułem
się coraz lżejszy i swobodniejszy, coraz bardziej szczęśliwy.
Opadły ze mnie po kolei wszystkie niewygodne i krępujące ruchy
stroje i osłony, które nosiłem na sobie tam, dla obrony przed
innymi ludźmi, w celu udawania kogoś innego, niż jestem ?
albo po prostu dla ozdoby. Pozbywałem się też zbędnych myśli i
uczuć. Zachowałem i niosłem ze sobą tylko to, co jest koniecznie
do życia potrzebne.
Jak pisze Justyna
Sobolewska w posłowiu, Filipowicz z wielką uwagą skupia się na
tym, co zwyczajne i codzienne, nieefektowne, a jednocześnie wydobywa
tajemnicę – nie tylko człowieka, ale zwierzęcia czy
przedmiotu. To prawda: trzeba jednak dodać, że autor te
zwyczajności opisuje tak pięknie, że jawią się czytelnikowi jako
największe cuda. I to jest chyba największa siła prozy Kornela
Filipowicza. Jego opowiadania, choć czasem naprawdę krótkie,
ledwie kilkunastostronicowe, zdają się perfekcyjną całością –
nic im nie brakuje. To rzadki talent, bowiem krótkie formy są
nadzwyczaj niewdzięczne: czytelnik często ma wrażenie nagłego
urwania akcji i poczucie niedosytu, chce wiedzieć, co działo się
dalej, za ostatnią kropką. Tu tego nie ma, teksty Filipowicza są
kompletne, a przy tym na dziesięciu nieraz stronach budują całe
światy. To proza skupiona na jednostce, ale mówiąca coś również
o całym, istniejącym dookoła nas świecie. Są tu oczywiście
również teksty słabsze, ale wciąż jest to zbiór, z którym
zdecydowanie warto się zapoznać.
Karolina Sosnowska