Są takie tytuły, które wpadają nam w oko, zaskakują, jeszcze zanim dobrze zapoznamy się z opisem fabuły, czy choćby zanim zorientujemy się w ogóle, co to za gatunek. Tak było w moim przypadku z Obdarowanymi. Zupełnie przypadkowo miesiące temu natrafiłam na zwiastun filmu. I już po tych urywkach scen uświadomiłam sobie, że ten film mnie złamie. Jak to czasami intuicja potrafi przewidzieć?
Seriale? Niekoniecznie. Filmy? Tak, jak najbardziej, ale tutaj najczęściej sięgam po coś z superbohaterami, fantastyką, mordobiciem czy adrenaliną. Dramaty, płaczliwe historie? Meh, nie moje klimaty. A jednak coś tak mnie urzekło w zwiastunie, że od razu postanowiłam sobie, że film obejrzę. Nie wiedziałam jak, kiedy, ale byłam pewna, że kiedyś na pewno. I gdy tylko nadarzyła się okazja postanowiłam, że wchodzę w to. Zrobiłam herbatę, chwyciłam kocyk i wcisnęłam play.
Mary Adler jest ultra bystrym dzieciakiem. Sześciolatka jest geniuszem matematycznym, co w pewnym sensie jest u nich rodzinne. Matka Mary była wyjątkowo bliska rozwiązania pewnego wielce złożonego równania, za co na zawsze mogła się zapisać w historii. Niestety kiedy dziewczynka była jeszcze zupełnie malutka, popełniła samobójstwo, zostawiając ją pod opieką swojego brata, Franka Adlera. Frank starał się, wychowywał Mary najlepiej jak potrafił. Był świadomy matematycznego daru Mary, ale wiedział także, że jego siostra chciała dla niej prawdziwego dzieciństwa, którego sama nigdy nie doświadczyła, popychana nieustannie przez własną matkę ku matematyce, więc zapisał ją do zwyczajnej szkoły. Choć sąsiadka ostrzegała Franka, że inni mogą się dowiedzieć o Mary i ją odebrać, on postanowił zrobić, co w jego mocy, by dziewczynka była szczęśliwa, gotów w razie potrzeby o nią walczyć.
Obdarowani to niesamowicie poruszający film. Nie pamiętam już ile razy musiałam sięgać po chusteczki. I to nie tylko w tych kulminacyjnych emocjonalnie momentach. To były drobne gesty, uśmiech, kilka słów – a ja już byłam rozbrojona. Walka pomiędzy Frankiem, który na uwadze miał szczęście Mary, a jego matką, babką dziewczynki, która nie chciała uczestniczyć w jej życiu, dopóki nie dowiedziała się o jej talencie – tyle emocji, tyle gniewu, bólu, żalu przetaczało się nie tylko przez bohaterów, ale i przeze mnie, jakbym była włączona do koła razem z nimi. I przeurocza, inteligenta Mary, która miała w sobie nieco z rozrabiaki?
Byłam i wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem nie tyle samej historii, co jej przedstawienia, gry aktorskiej. Bo to, jak mała McKenna Grace wcieliła się w małego geniusza? To, jak idealnie oddawała każdą emocję, tu rozbrajającą radość, tam podstępne knucie, czy wreszcie łamiący serce żal – oj, można wróżyć jej karierę aktorki pełną sukcesów. Rzadko spotykam kogoś, nieważne, czy kobietę czy mężczyznę, dorosłego czy dziecko, rzadko czuję się wspaniałą więź, stuprocentowe wczucie się aktora w graną postać. Po prostu pełne zaskoczenie trybików. A tu taka mała, a taka uzdolniona dokopała mi w serducho. Bo choć Chris Evans, grający postać Franka, też się spisuje, to jednak ten mały szkrab rozkłada na łopatki najbardziej.
Mam wrażenie, że tutaj wszystko zgrało się idealnie. I fabuła, reżyseria, scenariusz, no i oczywiście obsada. McKenna Grace, Chris Evans (zapewniam, że jeśli jeszcze nie jesteście do niego przekonani, to po tym filmie zmienicie zdanie. Chociaż ja tam go od zawsze lubię aktorsko) i przecudna Octavia Spencer. Nie lubię oceniać książki, filmu po samej historii, na zasadzie, czy było poprawnie, czy czegoś tam nie brakowało. Bo nawet jeśli teoretycznie wszystko cacy, to jeśli nie było burzy emocji, nie porwie mnie, to nie ma tej satysfakcji. A przy Obdarowanych mnie porwało. Ba, zmiotło mnie z powierzchni ziemi i opadłam w drobnych kawałeczkach. Więc tak, to jest zdecydowanie film, który warto obejrzeć.
Sylwia Niemiec