Szwedzka literatura obecnie kojarzy się przede wszystkim z kryminałami. Larsson, Läckberg, Dahl to tylko trzy z długiej listy nazwisk. Ale jakoś trudno uwierzyć, że jeden z najszczęśliwszych krajów świata stoi głównie zabójstwami, toteż gdy dostała się w moje ręce szwedzka powieść bez trupa, byłam niemal podekscytowana. Powieści obyczajowe to doskonała okazja, by podejrzeć skandynawską nację w środowisku naturalnym, prześledzić główne schematy myślenia i wyobrażenie o idealnym życiu.
Pożegnalne przyjęcie Anny Fredriksson obiecuje to wszystko. Oto wieloletnie małżeństwo Rebekki i Jacoba rozpadło się, a oni podejmują decyzję o rozwodzie i muszą ją zakomunikować przyjaciołom – dwóm małżeństwom, z którymi przez ostatnie dwie dekady byli nierozłączni. Rebecca, główna bohaterka historii, chce, żeby rozwód nie wpłynął na relacje z przyjaciółmi – w końcu ona i Jacob pozostają w dobrych stosunkach, i to nie tylko ze względu na dorosłe dzieci. Dla reszty towarzystwa to szok, a przy tym impuls do rozważań nad własnymi związkami. Tylko że nic nie idzie tak, jak oczekuje Rebecca. Po tradycyjnym wspólnym grzybobraniu Pernilla, Max, Syrsa-Li i Claes znikają z jej życia, a ich dalsze losy bohaterka śledzi głównie za pośrednictwem mediów społecznościowych. Jacob szybko znajduje sobie nową partnerkę i wraca do łask dawnych przyjaciół, tylko świeżo upieczona singielka Rebecca staje się czarną owcą. Pożegnalne przyjęcie to de facto zapis prób poukładania sobie na nowo życia i tego, ile się zmienia po rozwodzie – nie tylko partner i mieszkanie…
Książka może zniechęcać samą koncepcją: bogata kobieta sukcesu rozwodzi się z mężem właściwie tylko dlatego, że po latach się sobą znudzili, nie mają żadnych wspólnych obowiązków czy trosk, a bohaterka dramatyzuje, ponieważ dla niej samej nie ma już miejsca w świecie przyjaciół w związkach. Ten pomysł wygląda naiwnie i u niektórych czytelników, jak zauważyłam, wzbudza odrazę: jakby to ludzie nie mieli \”prawdziwych problemów\”… Odłóżcie uprzedzenia. Każdy ma swoje demony pod łóżkiem, a demony Rebekki zostały zaskakująco trafnie uchwycone przez Fredriksson. Autorka przeprowadza wiwisekcję lęków kobiety z klasy średniej, w średnim wieku – właściwie na zakręcie życia. Bohaterka po latach odkrywa, że straciła fundamenty swojej dotychczasowej tożsamości i punkty odniesienia w życiu. Zamiast w realu, zaczyna przeżywać wcześniejsze relacje, śledząc poczynania przyjaciół na Facebooku. I ten powtarzający się wątek obsesyjnego sprawdzania, co robią, gdzie są, dlaczego dobrze się bawią bez niej, to w pewnym sensie hymn samotnej klasy średniej naszych czasów, czy w Szwecji, czy w Stanach, czy w Polsce. Fredriksson wiarygodnie oddała też – choć rzadko przekazywała im punkt widzenia – reakcję przyjaciół na rozwód bohaterów. Pernilla i Max oraz Syrsa-Li i Claes reagują przewartościowaniem własnych związków, a gdy odkrywają, że sami też nie są idealnymi parami i może im grozić to samo, co Rebecce i Jacobowi, prewencyjnie odcinają się od dawnych przyjaciół, w nich bowiem jak w lustrze dostrzegają odbicie własnych niedoskonałości.
Niestety, mimo tej dobrze oddanej idei wpływu rozwodu na różne sfery życia książce Fredriksson daleko do doskonałości. Początek powieści jest zwyczajnie nudny i nie każdy czytelnik przebrnie przez mdłe, pozbawione \”tego czegoś\” opisy pracy Rebekki. Producentka filmowa to fascynujący zawód, a autorka skupia się na tych najbardziej codziennych aspektach, czyniąc to w mało interesujący sposób. Mam też nieodparte wrażenie, że Fredriksson ślizga się po powierzchni psychologii postaci. Paradoksalnie, mimo że dobrze oddaje relacje między przyjaciółmi, nie pokazuje charakterów bohaterów. Każda z postaci jest określona tylko poprzez układ odniesienia, czyli swoje kontakty z innymi postaciami. Ten brak charakteru również zniechęca do lektury.
Największym problemem jest jednak brak wątku głównego. Mamy w tekście ideę, mamy bohaterów z konkretnym życiem, ale po lekturze w głowie zostaje pytanie: \”I co z tego?\”. To nawet nie uczucie niedosytu, a przekonanie, że myśli zawarte w Pożegnalnym przyjęciu nie zostaną na długo, ponieważ brak tej powieści czegoś, co zakotwiczałoby ją w umyśle czytelnika.
To dobra lektura na zimowe popołudnie, ale nic poza tym. I chyba tego niewykorzystanego potencjału szkoda najbardziej.
Joanna Krystyna Radosz