Moja miłość do twórczości Isabel Allende trwa już blisko dwadzieścia lat, i najwyraźniej tracę przez nią obiektywizm, nawet w powszechnie krytykowanej powieści Ripper. Gra o życie znalazłam bowiem coś, czym mogłam się zachwycić. Nie inaczej jest z jej najnowszą powieścią, bo choć nie jest to Isabel Allende z czasów Domu duchów czy Opowieści Ewy Luny, to jednak W samym środku zimy czyta się momentami ze sporą przyjemnością. Chilijska pisarka musi być którąś z kolei inkarnacją słynnej Szeherezady, posiada bowiem rzadko spotykaną umiejętność tworzenia opowieści i przekazywania ich odbiorcy. W nowej powieści znów czaruje czytelnika historiami swoich bohaterów, choć nie w tak oczywisty i równy sposób jak to robiła chociażby w Japońskim kochanku.
W samym środku zimy to dwie płaszczyzny czasowe: współczesna oraz związana z przeszłością, sięgająca nawet pięćdziesiąt lat wstecz. Co ciekawe, wzdłuż tej linii przebiega nie tylko czasowy, ale i jakościowy podział książki, przez co W samym środku zimy przypomina powieść napisaną przez dwóch różnych autorów i sklejoną w jedną całość. Pierwsza część, ta współczesna, to Stany Zjednoczone Ameryki sprzed dwóch-trzech lat, a więc okresu narastania tendencji nacjonalistycznych i nastrojów antyimigranckich, wymierzonych głównie przeciwko Latynosom. Isabel Allende opowiada o trudnej sytuacji imigrantów, dla których opuszczenie rodzinnego kraju jest często jedynym sposobem na uratowanie życia lub zapewnienie bliskim środków do życia. W nowej ojczyźnie żyją w permanentnym strachu przed władzami, miesiącami oczekują na rozpatrzenie ich wniosków o azyl, stają się obiektami nienawiści rasowej, są też zrównywani do poziomu niewolników pracując nielegalnie za głodowe stawki. Równocześnie chilijska pisarka snuje niespieszną opowieść o późnej miłości, dotykając tematu wciąż niezbyt często pojawiającego się w literaturze, a coraz bardziej aktualnego, biorąc pod uwagę kwestię starzejących się społeczeństw zachodnich. Richard i Lucía to ludzie obarczeni sporym bagażem doświadczeń, którzy mimo ukończenia 60. roku życia wciąż pozostają otwarci na wszystko, co życie może im zaoferować. A oferta ta jest niezwykle szeroka, obejmuje bowiem nie tylko udaną karierę zawodową, ale i fajne życie towarzyskie, uczuciowe i erotyczne. Takich seniorów są na świecie miliony, nie wszyscy jednak mają społeczne przyzwolenie na życie pełnią życia – wystarczy spojrzeć na Polskę, gdzie zwłaszcza przeznaczenie starszych kobiet ograniczane jest do roli babci i… babci. Niektórzy, tak jak Richard, sami narzucają sobie samotność i rozgoryczenie, w nieszczęśliwej, pozbawionej sensu egzystencji widząc szansę na odkupienie dawnych win. Historia Richarda i Lucíi pokazuje jednak, że z miłości i samorealizacji nie należy rezygnować bez względu na wiek, a promienie słońca mogą rozgrzać zmarznięte ciała i dusze nawet w samym środku zimy. Mogło być pięknie, a wyszło… przeciętnie. Głównie ze względu na styl, w jakim opowieść ta została przedstawiona, całkowicie pozbawiony lekkości i wdzięku znanych z poprzednich powieści Isabel Allende. Dialogi kuleją, narracja momentami niebezpiecznie zbliża się do romansowego stylu autorek popularnych harlequinów, postacie narysowane są natomiast zdecydowanie zbyt grubą kreską. W mało wiarygodny sposób Isabel Allende przedstawiła zwłaszcza przemianę, jaka na kartach powieści zachodzi w uczuciach i emocjach Richarda. Co gorsza, za punkt wyjścia chilijska pisarka przyjęła intrygę kryminalną, co jak pokazała już w powieści Ripper. Gra o życie nie stanowi jej najmocniejszej strony. W nowej książce jest podobnie: sam pomysł grzeszy naiwnością i niskim stopniem prawdopodobieństwa, i choć stanowi jedynie pretekst do opowiedzenia innej historii, odbiera w pewnym stopniu przyjemność z lektury.
Swoim zwyczajem Isabel Allende nie stosuje narracji liniowej i chwała jej za to, najlepsza część jej nowej powieści to ta odnosząca się do przeszłości. Chilijska pisarka robi w niej to, co zawsze wychodziło jej najlepiej, a więc opowiada o indywidualnych losach zwyczajnych ludzi w zetknięciu z wielką historią. W formie stale powracających retrospekcji Isabel Allende przybliża czytelnikowi dzieje trójki bohaterów: Richarda, Lucíi oraz Eveleyn począwszy od lat ich wczesnego dzieciństwa. Autorka podróżuje w czasie i przestrzeni, zabierając odbiorcę do Chile, Brazylii oraz Gwatemali, przypominając okres rewolucji, zamachów stanu, rządów totalitarnych, i panowania bezprawia. Portretuje głównie silne kobiety, którym przemocą wydarto najlepsze lata życia i ukochane dzieci, a które mimo wszystko trwały – choćby po to, by przechowywać pamięć o swych poległych synach i skrzywdzonych córkach. Kobiety z kart W samym środku zimy walczą o upowszechnienie prawdy o losach ich dzieci, emocjonalnie adoptują anonimowe ofiary systemu represji pokazując, że serce matki nie zna granic krwi i genów, porzucają bliskich, by na obczyźnie, w samotności i pogardzie, móc zapewnić im godziwą przyszłość. Losy tych bohaterek są tak fascynujące jak dawne opowieści o rodzie Truebów, mimo że Isabel Allende niemal całkowicie odchodzi od ubarwiającego jej pierwsze powieści realizmu magicznego.
W samym środku zimy to zdecydowanie jedna z mniej udanych powieści Isabel Allende, godna raczej pióra debiutanckiego niż tak doświadczonego, jak to, które należy do największej gwiazdy chilijskiej literatury. Wciąż jest to jednak Isabel Allende, nie mam więc wątpliwości, że miłośnicy jej twórczości, tak jak ja, znajdą w tej książce coś dla siebie. Czytelnicy nie znający powieści chilijskiej pisarki zdecydowanie powinni natomiast zacząć od innych pozycji w jej dorobku.
Blanka Katarzyna Dżugaj