Eva od wielu lat mieszka w Brukseli, gdzie skończyła studia i podjęła tymczasową pracę nauczycielki plastyki w szkole podstawowej. Odcięła się od rodziców, utrzymuje jedynie sporadyczny kontakt z bratem i młodszą siostrą. Pewnego zimowego poranka wraca jednak do rodzinnego miasteczka na flamandzkiej prowincji, by wziąć udział w przyjęciu na cześć zmarłego jeszcze w dzieciństwie kolegi. W samochodzie Eva wiezie blok lodu, w sercu natomiast gorycz i dramatyczne wspomnienia dwóch upalnych letnich miesięcy sprzed trzynastu lat.
Latem 2002 roku w miasteczku Bovenmeer coś się wydarzyło. To coś miało związek z trójką przyjaciół, określających samych siebie mianem muszkieterów, i zaważyło na całym dorosłym życiu nastoletniej wówczas Evy. Tylko tyle Lize Spit zdradza czytelnikowi – nawet nie tyle zdradza, co sugeruje, nic nie zostaje bowiem powiedziane wprost. Gdyby nie ta sugestia Szpadel niemal do ostatniej strony można by odczytywać jako opowieść o prowincjalnym zacofaniu i dorastaniu w dysfunkcyjnej rodzinie. Debiutująca pisarka pokazuje Belgię klasy B, odznaczającą się charakterystycznym dla małych miasteczek i wsi okrucieństwem, podwójną moralnością i życiową stagnacją. Rodzinne brudy pierze się na prowincji w obrębie własnych czterech ścian, sąsiadom nie zagląda się w okna nawet jeśli powszechnie wiadomo, że w ich domu źle się dzieje, nauczycielki zwalnia się z powodu lesbijskich skłonności, a mężczyzn, choćby nieudolnych i oddanych bardziej alkoholowemu nałogowi niż rodzinie, gloryfikuje się jako głowy rodziny. Jeśli wyjeżdża się na wakacje to stale w to samo miejsce, jeśli oddaje się rozrywce to suto zakrapianej alkoholem, a do sklepu rzeźnika przychodzi się w równej mierze po mięso, jak i po świeże plotki. Zmiany, zarówno technologiczne, jak i obyczajowe, zachodzą w Belgii prowincjalnej powoli – tu wciąż, mimo XXI wieku, chłopca, który zamiast szkolnej imprezy woli opiekę nad zwierzętami gospodarskimi, oskarża się o zniewieściałość lub homoseksualne ciągoty. Prowincjonalna stagnacja przejawia się ponadto w milczącej akceptacji rzeczywistości, nawet tej dalekiej od marzeń i oczekiwań, oraz biernej postawie wobec życia. Bovenmeer to rutyna i życie przypominające wegetację, z czego doskonale zdają sobie sprawę przedstawiciele najmłodszego pokolenia – wiedzą, że podczas wakacji będą skazani wyłącznie na własne towarzystwo, żaden ze szkolnych kolegów nie przyjedzie bowiem do miasteczka, w którym absolutnie nic się nie dzieje. Senne miasteczko może jednak skrywać prawdziwą grozę, której przedsmak Lize Spit daje czytelnikowi już na pierwszych stronach swojej debiutanckiej powieści, gdy ojciec daje małej Evie lekcję wieszania. Samobójców, nie tylko tych niedoszłych jak w przypadku ojca głównej bohaterki, jest zresztą w Bovenmeer więcej, co najlepiej pokazuje jakim dramatem może być życie na prowincji.
Problem w tym, że wszystko to już było, i choć w powieści Lize Spit podane zostało w sposób inteligentny i udany stylistycznie, raczej nie ma mocy zafascynowania czytelnika. Zwłaszcza przy stale nawracającej metaforze błota i gnoju zalegających na okolicznych polach – można odnieść wrażenie, że autorka nie ufa inteligencji swojego odbiorcy i nie wierzy, że może on od razu zrozumieć jej intencje. Znacznie lepiej przedstawia się wątek dorastania trójki młodych bohaterów, zwłaszcza w kontekście otaczającej ich małomiasteczkowej beznadziei. Eva, Pim i Laurens przyszli na świat niemal w tym samym czasie, w dodatku jako jedyne dzieci w Bovenmeer w swoim roczniku. Trudno się dziwić, że od małego byli niemal nierozłączni, tworząc paczkę najlepszych przyjaciół. Więzi te zaczęły się rozluźniać dopiero w okresie dojrzewania, gdy budząca się seksualność przejęła prym nad dziecięcymi emocjami. Nowe, nieznane potrzeby i uczucia, krok po kroku odsuwały trójkę niegdysiejszych przyjaciół od siebie nawzajem, i tylko Eva próbowała, momentami wręcz rozpaczliwie, zatrzymać umykającą im bliskość. Z czasem także i ona zaczęła jednak \”wyrastać\” ze szczenięcej przyjaźni, widząc w niej raczej kolejną, po rodzinnej, toksyczną relację niszczącą jej życie. Wówczas właśnie dochodzi do owego tajemniczego zdarzenia, sugerowanego przez autorkę już w pierwszych akapitach jej powieści. Na pewien czas sugestia ta wystarcza, by utrzymać niepodzielną uwagę czytelnika, Lize Spit zbyt długo zwleka jednak z rzuceniem kolejnego tropu – w efekcie czytelnik przestaje rozumieć do czego cała ta opowieść zmierza i poddaje znużeniu nadmiarem szczegółów.
Szpadla w żadnym wypadku nie można uznać za powieść nieudaną. Lize Spit pisze bardzo dobrze, ma też dar tworzenia intrygujących postaci oraz ewidentną umiejętność prowadzenia narracji. Finał uderza niczym tsunami, wywołuje szok i wprowadza czytelnika w stan emocjonalnego dyskomfortu, co dla mnie oznacza naprawdę dobrą literaturę – niepozostawiającą odbiorcy obojętnym wobec powieści i niepozwalającą o sobie zapomnieć. Młoda, niespełna trzydziestoletnia, pisarka grzeszy jedynie typową dla debiutantów nieumiejętnością oddzielenia ziarna od plew, rezygnacji z niektórych fragmentów fabuły i skondensowania akcji. Gdy posiądzie ten dar, jej powieści będzie się czytać znacznie lepiej, a ich siła oddziaływania jeszcze bardziej się zwiększy.
Blanka Katarzyna Dżugaj