Na temat Stanisława Grzesiuka, jakim był człowiekiem, pisałam już w tekstach o jego biografii i Boso, ale w ostrogach. Inne światło na jego życie rzuca ten tytuł. Bo o ile już pod koniec w Boso było nawiązanie do początku wojny i wywózki do obozu. Tak tutaj, mamy tę rzeczywistość ukazaną w wielu odsłonach. Chociaż wydaje się to trudne, ale jednak jest możliwe. Obozy miały swoje różne oblicza. I właśnie o tym jest ta książka. I o Grzesiuku, który był jednym z wielu więźniów.
Każdy, kto przeczytał Boso, ale w ostrogach, wie jakim charakterem i zadziornością cechował się Grzesiuk. Był to człowiek hardy, ale z honorem. Niesamowicie dumny, ale i sprawiedliwy. Można by powiedzieć, że taka mieszanka wybuchowa, ale niegroźna dla tych, którzy byli w porządku.
Kiedy Stanisław Grzesiuk trafia do obozów, Dachau i Mauthausen, może się wydawać, że powinien się załamać. Popaść w stan, z jakiego wielu nie wyszło żywych. Bo rzeczywistość obozowa jawiła się naprawdę okrutnie. Zimno, ubogie racje żywnościowe i ciężka, wręcz maltretująca praca. No i baty, za byle co, otrzymywane były razy. W końcu okazywanie władzy, poprzez bicie bezbronnych sprawiało oprawcom najwięcej radości, ale i na to Grzesiuk znalazł swój sposób.
Nie, nie było tak, że przeszedł przez obóz nieruszony, że jakimś cudem uciekł, albo stał się ulubieńcem kata. On się tak po prostu nie poddał, z czystej wrodzonej przekory, chciał wystrychnąć nazistów na dudka. I co najważniejsze, udawało mu się! Przede wszystkim obserwował, obrał swoją taktykę, nie pchał się nieproszony, udawał, że nie rozumie, kiedy były rozkazy, a gdy podpadł, wiedział, w którym momencie upaść. Tak, upadek podczas bicia był ważny. Ten kontrolowany rzecz jasna.
Opowieści z obozu jest wiele, każdy dzień niósł niewiadome. Grzesiuk opowiada o swoich znajomych, miał kilku. Z jednym bliżej się zaprzyjaźnił. Razem trzymali i walczyli o przetrwanie. Czyli lewe zdobywanie jedzenia, ale nie kradli innym! Tego się brzydzili, oni po prostu narażając swoje życie, zakradali się po resztki z kuchennego gara. Obierki, wyrzucone liście kapusty, wszystko, co dało się zjeść. I chociaż wydaje się to straszne, to wtedy dla nich, było jedynym ratunkiem.
W obozie panowała zasada, żeby przetrwać, nie można pomagać innym, a raczej nie powinno rzucać się z pomocą. Nie dlatego, że jest się egoistą. Tylko tak było, tam trzeba było walczyć o siebie. Jednak kiedy pewnego dnia spotkał więźnia, tak nieporadnego, że aż zrobiło mu się go żal, postanowił pomóc, chociaż nie wiedział, czy tylko nie opóźni tym wyroku. Jak się później okazało, Stanisław Grzesiuk, zatwardziały ateista, uratował życie księdzu. Ich znajomość była niesamowita, jeden uparcie przypominał, że dla niego Bóg nie istnieje, drugi żarliwe modlił się w intensji pierwszego i dziękował za pomoc. Później, właśnie ten ksiądz otrzymał możliwość wcześniejszego opuszczenia obozu. I tam, na wolności, nie zapomniał o swoim wybawicielu, któremu wiernie posyłał paczki z jedzeniem.
W książce jest wiele historii, każda wywołuje przeróżne emocje. Bo naziści byli straszni i co do tego nie można mieć wątpliwości. Okrucieństwa każdego dnia, wybór przed mniejszym laniem, wyczekiwaniu czy uda się wyjść cało. A to wszystko, mimo ogromu tragedii, ukazane w taki sposób, jaki tylko mógł zrobić Grzesiuk. Dla mnie niesamowity człowiek.
Agnieszka Bruchal