W powieściach kryminalnych istnieją pewne elementy niezmienne, które tworzą kościec gatunku: zbrodnia, śledztwo, powrót do fabularnego punktu wyjścia w momencie wyjaśnienia zagadki. Kryminały czyta się po to, by poczuć dreszczyk emocji i próbować prześcignąć detektywów w dążeniu do rozwiązania zagadki. Ale czy tylko? Nieprzypadkowo ogromną popularnością cieszą się dziś kryminały skandynawskie czy te pochodzące z \”małych literatur\”. Przyczyna jest prosta: powieści kryminalne czyta się też po to, by ujrzeć tło obyczajowo-społeczne, z którym nieodrodnie związana jest zbrodnia w literaturze. Z tej przyczyny sięgnęłam także po kryminał kataloński – \”Sześć dni w grudniu\” Jordiego Sierry i Fabry.
Akcja powieści rozgrywa się w trakcie tytułowych sześciu grudniowych dni w roku 1949. Barcelona jest, podobnie jak cała Hiszpania, wyniszczona wojną domową, a faszystowski rząd wprowadził nowe porządki. Na dawnych bohaterów wydano wyrok śmierci. Wśród nich znalazł się główny bohater historii – były inspektor policji Miquel Mascarell. Po pobycie w więzieniu stara się wieść życie na uboczu, ożeniony z dużo młodszą, beztroską i roztrzepaną mimo mrocznej przeszłości Patro. Pieniądze zdobyte podczas katorgi Miquela zapewniają im życie bez dostatku, ale i bez nędzy. Wszystko zmienia się pewnego wieczoru, gdy na progu domu inspektora pojawia się drobny złodziejaszek o ksywce Lenin – jego dawny wróg. Okazuje się, że w mieście doszło do morderstwa Anglika, który przyjechał, tropiąc międzynarodową intrygę, a Lenin przypadkiem wszedł w posiadanie własności ofiary i sam stał się celem nieobliczalnej szajki. Dobroduszna Patro nakłania Miquela do pomocy Leninowi. Ich dom staje się domem rodziny złodziejaszka, a nietypowy duet złożony z byłego przestępcy i byłego policjanta musi stawić czoła nazistom, przemytnikom i przeszłości własnego kraju.
Z początku lektura \”Sześciu dni w grudniu\” przyniosła mi spory szok. Miałam wrażenie, że powieść składa się właściwie z samych dialogów z nielicznymi didaskaliami, a bohaterowie to chodzące szablony: stary, doświadczony, znużony policjant, jego młodziutka, głupiutka żona, dobroduszny cwaniaczek w typie Zafonowskiego Fermína… A po kilkunastu stronach ta tekturowa fasada opadła z hukiem, ukazując głębię krótkich, celnych opisów powojennej rzeczywistości czy życiowych dialogów, które brzmiały jak wzięte z życia w latach czterdziestych, a nie z filmów o życiu w latach czterdziestych. Przyznam z mieszanką wstydu i zachwytu, że w pewnym momencie zagadka kryminalna nie miała dla mnie już najmniejszego znaczenia, ponieważ chłonęłam detale skryte między wierszami albo zapisane w banalnych z pozoru zdaniach wygłaszanych przez bohaterów. Chociaż przewaga dialogów nad opisami utrzymuje się do końca powieści, w obu tych strukturach Sierra i Fabra przemyca ogromne ilości informacji o tym, jaka była Barcelona schyłku lat czterdziestych. Przy czym są to opisy raczej impresji niż konkretnych wrażeń zmysłowych. Nie wiemy, jak wygląda Patro, ale wyobrażamy sobie – każdy według własnego klucza – młodą, zmysłową kobietę, rozświetlającą uśmiechem poranek, choć z cieniem tragicznej przeszłości w oczach. Autor nie prowadzi nas nazwami uliczek i punktami orientacyjnymi na mapie miasta, lecz tworzy swoistą psychokartografię Barcelony, malując ją mrokiem i światłem, szerokimi arteriami i wąskimi zaułkami, miejscami bezpiecznymi i zakazanymi.
Co najbardziej zdumiewające, mimo że to powieść o ludziach i o życiu, i to w konkretnej historyczno-kulturowej sytuacji, autor unika popadania w dokumentalizm. Zachowuje idealną równowagę między emocjami, tłem społeczno-obyczajowym oraz wątkiem kryminalnym. O przygodach inspektora Mascarella czyta się z wypiekami na twarzy do ostatniej strony, chociaż moje serce podbili Lenin, trochę cwaniaczek, trochę gaduła, ale człowiek z sercem po właściwej stronie, oraz Patro – kobieta, która jak nikt umie wykorzystać dane jej nowe życie.
Nie mogę też nie chylić czoła przed talentem tłumaczki, Rozalyi Sasor, która ze słów ułożyła wartką opowieść przesiąkniętą prawdziwie katalońskim duchem. Wisienką na torcie jest jej nota dotycząca wymowy katalońskich imion i nazwisk, rzecz tak potrzebna, a tak rzadka w dzisiejszej literaturze. Chapeau bas. Wyborna robota.
Zastrzeżenia? Tylko jedno. \”Sześć dni w grudniu\” to stanowczo zbyt krótka książka. Po lekturze chciałoby się więcej. Dużo, dużo więcej.
Joanna Krystyna Radosz