Nazwisko Marka Hłaski to jeden z symboli literatury pierwszego powojennego dwudziestolecia PRL. Symbolu nieuwiązanego w estetykę socrealizmu, lecz jednocześnie dalekiego od otwartego bycia dysydentem. Człowieka, który pisał o tym, co widział: bez metafor, upiększeń i idealizacji. Jego proza była szarą nagą rzeczywistością Polski Ludowej, dlatego twórczość Hłaski to wciąż lektura trudna, ale i potrzebna. Sięgnięcie dzisiaj po debiutancki tom zmarłego przedwcześnie prozaika doby socrealizmu to poszukiwanie nie tylko pewnej literackiej wersji prawdy historycznej, ale także próba odnalezienia w tamtej rzeczywistości okruchów współczesnej nam Polski.
Zbiór odświeżony w tym roku przez wydawnictwo Iskry zawiera szesnaście opowiadań o różnej objętości i tematyce, połączone jednak bliskością szarej rzeczywistości, prozie codzienności. Hłasko najczęściej podejmuje tematykę alkoholizmu, zdrad (zarówno w związkach romantycznych, jak i w innych relacjach międzyludzkich), odartej z socrealistycznej monumentalności codzienności robotników. W tytułowym opowiadaniu autor ukazuje, jak pijacka bezmyślność może zrujnować nieliczne bajkowe momenty szarego życia. W Lombardzie złudzeń i Najświętszych słowach naszego życia kolory życia niszczą sami bohaterowie, kłamiąc, zdradzając i oszukując. Jednym z najbardziej przejmujących tekstów w zbiorze jest natomiast Żołnierz, w prostych słowach i bez histerycznej narracji ukazujący dramat powrotu z wojny do cywilnego życia, powrotu w nieznany już i niezrozumiały świat. Zdarzają się jednak i teksty lżejsze, jak choćby Kancik, czyli wszystko się zmieniło, o tym, ile i czy faktycznie się zmieniło w prowincjonalnej rzeczywistości. Nie sposób objąć myślą i słowem wszystkie pozycje w tym zbiorze, ponieważ pomimo powtarzania się (lecz nie powtarzalności) pewnych motywów czy chwytów każde z nich ma swoją unikalną melodię i myśl przewodnią.
Opowiadania Marki Hłaski udowadniają, że ta forma obywa się bez głębokiej metaforyki czy zwrotów akcji. Każde z nich to właściwie scenka lub szereg scenek z życia (jak w Pętli czy Bazie Sokołowskiej). Autor z lubością wciela się w różnych bohaterów: studentów, zakochanych, robotników, pijaków, żołnierzy, i każdemu z nich oddaje cząstkę duszy. Uderza szczerość tej prozy, ale szczerość niepotrzebująca wielkich słów, skoncentrowana raczej na kameralnych historiach o wzlotach i – częściej – upadkach. To proza codzienności zarówno na poziomie fabuł (a może jednej nadfabuły, która dzieli się na małe historyjki?), jak i stylu, pozbawionego ozdobników i rozbudowanych metafor.
Opowiadania Hłaski są trudne, smutne, nie dają nadziei i nie przynoszą ukojenia w poszukiwaniu wyższego sensu. A jednocześnie wciągają, każą poszukiwać pierwowzorów bohaterów w najbliższym otoczeniu i udowadniają, że zmienia się ustrój, zmieniają się czasy, ale ludzie? Ludzie, niestety, pozostają ci sami. I jedyne, co w tej pesymistycznej prozie daje nutkę optymizmu to skupienie się na detalach życia, które Hłasko odwzorowywał z taką perfekcją, że czytając jego opowiadania, czułam się, jakbym oglądała film \”z epoki\”.
Polecam. Każdemu. Nawet jeśli lektura będzie boleć, to warto.
Joanna Krystyna Radosz