Niektórzy autorzy – zarówno polscy, jak i zagraniczni – mają to do siebie, że swoim stylem pisania zachęcają mnie do sięgania po kolejne powieści ich autorstwa. Tym razem jednak po trzecią książkę Aleksandry Rumin z serii komedii kryminalnych sięgałam z lekkim wahaniem. Po dobrej \”Zbrodni i karasiu\” i takiej całkiem-w-porządku \”Zbrodni po irlandzku\” obawiałam się, że trójka ponownie zaliczy mały spadek jakości lub/i też humoru w porównaniu z poprzedniczkami. I niestety po części tak właśnie się stało.
Głównym bohaterem historii jest Piotr Kasztelan, który po przejechaniu gwiazdy muzyki pop – podobno nieumyślnym, ale któż to wie – przenosi się do Warszawy, gdzie… popełnia morderstwo. Brak motywów, dla których zepchnął biedaka z mostku na Bielanach; brak świadków, bo wszyscy oglądali mecz w piłkę nożną z Somalią; brak dowodów. Zbrodnia idealna? No… prawie. Tak przynajmniej się wydaje, dopóki pod drzwi jego dziennikarskiej redakcji nie trafia list z krótką wiadomością: \”Wiem, co zrobiłeś\”.
\”Zbrodnia na blokowisku\”, czyli zarazem już trzecia książka Aleksandry Rumin, to w moim odczuciu bardziej satyra na społeczeństwo aniżeli komedia sama w sobie – podobnie jak poprzednie dwa tomy. I może nawet nie tyle na społeczeństwo, co na dziennikarzy i życie w blokowiskach. Mimo to powieść ewidentnie ma odgrywać rolę głównie takiego rozśmieszacza i nie, porządnego wątku kryminalnego w niej nie znajdziecie. Lepiej z góry nastawić się na absurdalny humor i zapomnieć o haśle \”kryminał\” w nazwie gatunku.
Nie obawiajcie się jednak – humoru znalazło się tu co niemiara, tylko jak dla mnie poziom absurdu przekraczał momentami wszelkie granice. Przy tym tomie częściej klepałam się dłonią w czoło w geście facepalmu, aniżeli śmiałam do rozpuku.
Nie spodobała mi się także kreacja Piotra. Nie mogę jej ocenić w pełni negatywnie, bo nie była zła. Po prostu ?czegoś? bardzo mocno brakowało. Czegoś, co dodałoby mu nutkę realności, gdyż w obecnej odsłonie okazał się po prostu ciężki do zrozumienia i jakiejkolwiek próby utożsamienia się. Nieudaną postać dziennikarza wynagrodziła mi malutka Marysia, która w wieku bodajże dziewięciu lat rządziła osiedlem i budziła postrach \”na dzielni\” – ale tak, też uważam, że to jakieś takie mało prawdopodobne i zbyt absurdalne. Nie mogę też nie wspomnieć o siedemdziesięcioletniej babci, która pokazała, co sądzi o nazywaniu jej napaloną kurą domową tylko dlatego, że lubi erotyki – to właśnie ona okazała się najciekawszą postacią tego kryminału.
Ciekawym zabiegiem jest nazywanie kolejnych rozdziałów tytułami nawiązującymi do znanych dzieł literatury. Mamy między innymi odwołanie do \”Buszującego w zbożu\”, \”Pięćdziesięciu twarzy babci Honoraty\”, \”Szelmostw niegrzecznej dziewczynki\”, \”Milczenia owiec\”, \”Gry o tron\” i wielu innych. Co prawda, w moim odczuciu nie zawsze pasowały one do treści, niemniej i tak podziwiam za próbę dopasowania aż tak dużej liczby. Ach, właśnie, rozdziałów jest dużo, gdyż część z nich jest po prostu bardzo krótka. Nie wiem, czy to jest coś, co tylko mnie drażni, ale na wszelki wypadek informuję, że zazwyczaj odstęp między kolejnymi tytułami dzieli od dziesięciu do piętnastu stron – ja wolę takie z dwa razy dłuższe.
Podsumowując, nie wiem, gdzie uciekł pani Rumin humor z pierwszej części serii, ale mam nadzieję, że wróci – najchętniej w zupełnie nowym cyklu, gdzie być może powiew świeżości pozwoli również na powrót świetności.
Natalia Pych