O muzyce jazzowej mogę mówić wyłącznie jako całkowity laik, owszem, słuchający od czasu do czasu, nie posiadający jednak praktycznie żadnej wiedzy fachowej. Przy odbiorze filmu Ella: Just One of Those Things to akurat dobrze, jest to bowiem dokument skierowany przede wszystkim do widzów nie znających szczegółów biografii Elli Fitzgerald. Co może być zarówno jego największą zaletą, jak i równie wielką wadą.
Ellę Fitzgerald nie bez powodu określa się mianem Pierwszej Damy Piosenki – w czasie trwającej ponad pięćdziesiąt lat kariery zawodowej była bowiem najpopularniejszą wokalistką jazzową w USA, uwielbianą także w wielu krajach europejskich. W historii sztuki zapisała się jako piosenkarka obdarzona nie tylko wyjątkowym głosem, ale także genialnym wyczuciem muzyki i zdolnościami do improwizowania. Była prawdziwą gwiazdą, w dodatku status ten osiągnęła na przekór wszystkiemu: pochodzeniu, aparycji, oraz uwarunkowaniom społecznym. Ella Fitzgerald przyszła na świat w biednej rodzinie, wychowywała się w sierocińcu i na ulicy, brakowało jej urody wymaganej wówczas od wokalistek, na jej niekorzyść działał też kolor skóry – piosenkarka rozpoczęła karierę w 1934 roku, gdy w USA wciąż panowała segregacja rasowa (oficjalnie zniesiono ją dopiero dwadzieścia dwa lata później). Wszelkie braki los powetował jej jednak darem determinacji i pasji, które pozwoliły nastoletniej Elli nie tylko wyjść z życiowego kryzysu, ale także zdobyć same szczyty sławy.
Czy opowieść o trwającej pół wieku karierze da się zamknąć w niespełna dziewięćdziesięciu minutach? I tak, i nie. Dokument został bardzo sprawnie zrealizowany, wypowiadający się goście ciekawie dobrani – może z wyjątkiem Laury Mvuli, której głos nie wnosi wiele do narracji, materiał źródłowy prawidłowo dobrany. Największe wrażenie robią chyba fragmenty wywiadu z Rayem Brownem, synem Elii Fitzgerald, pokazujące trudne relacje między matką-gwiazdą i jej jedynym dzieckiem, oraz z Normą Miller, ponad stuletnią tancerką, emanującą tą samą niespożytą energią co Pierwsza Dama Piosenki. Twórcy filmu pokazali niepublikowane to tej pory zdjęcia i wywiady, fotografie i nagrania z koncertów, ale i materiały odsłaniające kulisy prywatnego życia gwiazdy, archiwalne źródła wymieszali ze współczesnymi wypowiedziami ekspertów, a wszystko to okrasili ogromną dawką niesamowitej, wywołującej ogromne emocje muzyki Elli Fitzgerald.
Pod względem realizacyjnym wszystko w dokumencie Ella: Just One of Those Things jest więc na swoim miejscu, od sposobu prowadzenia narracji począwszy, na montażu kończąc. Odpowiedzialny za film Leslie Woodhead, uznany i wielokrotnie nagradzany brytyjski twórca filmów dokumentalnych, prywatnie zaś wielbiciel muzyki jazzowej, dobrze pokazał drogę Elli Fitzgerald z ulicy do największych sal koncertowych świata, sprawnie balansując między życiem zawodowym i prywatnym swojej bohaterki. Wyłaniający się z filmu obraz gwiazdy to portret nie tylko genialnej artystki, ale także (a może nawet przede wszystkim) kobiety żyjącej w permanentnym rozdarciu i tęsknocie. Kochającej muzykę i występy przed publicznością, stworzonej wręcz do dawania ludziom radości ze sztuki, zachowującej optymizm i radość życia, a jednocześnie wiecznie tęskniącej za domem i rozdartej między karierą a życiem rodzinnym. Uwielbianej za talent, a jednocześnie uznawanej za gorszą ze względu na kolor skóry. W filmie Ella: Just One of Those Things gwiazda wprost mówi o rasizmie i początkach emancypacji czarnoskórych obywateli USA i jest to dość istotny motyw, zwłaszcza w czasach, gdy na całym świecie ksenofobia i nacjonalizm ponownie dumnie podnoszą łby. Wątek ten mógł wyróżnić dokument Lesliego Woodheada spośród wielu innych tego rodzaju produkcji, niestety, nie został należycie wykorzystany. Reżyser miał do zagospodarowania niespełna półtorej godziny, prześlizguje się więc po temacie – sygnalizuje istotne momenty w życiu Elli Fitzgerald, nie ma jednak czasu na porządne rozwinięcie żadnego z poruszanych wątków. Efekt końcowy jest więc nieco powierzchowny, choć bez wątpienia interesujący. Z zaznaczeniem, że odbiorcą filmu jest laik taki jak ja, słabo zorientowany zarówno w historii jazzu, jak i biografii Elli Fitzgerald – widzowie głębiej siedzący w temacie nie dowiedzą się z dokumentu Lesliego Woodheada niczego nowego. Film można więc określić jako Ella dla początkujących, a jako taki mocno polecić, bo to kawał rzetelnej filmowej i dziennikarskiej roboty.
Blanka Katarzyna Dżugaj