Piotr Pytlakowski to wyśmienity reporter i dziennikarz, autor kilku książek dotyczących raczej współczesnych problemów takich jak mafia, agentura, szpiegostwo. Teraz zmienia nieco ton, bo “Ich matki, nasi ojcowie” to książka-reportaż o czasach tuż przed i zaraz po II wojnie światowej.
To były dzikie czasy na ziemiach polskich. Ludność była bardzo niejednorodna etnicznie i często ciężko było ustalić, czy jest się narodowości polskiej, czy niemieckiej, a może mazurskiej czy śląskiej. Dla mnie to temat szczególnie bliski: mam poniemieckie korzenie, a rodzina mojego męża to przesiedleńcy. Mieszkam też w miejscowości, w której twierdzi się, że nie warto remontować starych domów, bo przyjdzie Niemiec i wszystko zabierze. Być może dlatego ta książka nie tyle otworzyła mi oczy, co ugruntowała i poszerzyła nieco wiedzę.
O tym, o czym opowiada publikacja “Ich matki, nasi ojcowie. Niewygodna historia powojennej Polski” tłumaczy już sam tytuł. Tu nie jest łatwo. To nie książka do poduszki ani łzawa literatura obozowa. To samo życie. Często historyczne fakty przeplatane są wywiadami z osobami, które były świadkami tychże. Zobaczymy tu zbrodnie widziane oczyma młodych ludzi, często dzieci. Poznamy ich tułacze losy, o które często się nie prosili. Bo czymże można nazwać prześladowanie rodziny za to, że ma niemieckie nazwisko? Albo młodzieńca, który chce wrócić do swojego Hajmatu, a nikt go z Polski wypuścić nie chce?
Autor nie wybiela Niemców. Polacy doświadczeni ogromu zła i nic dziwnego, że są pamiętni zbrodni, jakich dopuścili się Niemcy podczas wojny. Jednak w tej wojnie przegrali i okazało się, że teraz to ofiary stały się katami. Choć nie, to nie tak i na to też zwraca uwagę autor. To nie ofiary były katami. Byli to ludzie, którzy często migali się od udziału w działaniach wojennych, kombinatorzy, samozwańcze grupy milicji obywatelskiej, rządzące dopiero co opuszczonymi wioskami czy miasteczkami. Byli to być może nasi ojcowie, dziadkowie i znęcali się nie na żądnych mordu żołnierzach Wehrmachtu, a kobietach, dzieciach, starcach.
Dopiero co wyzwolone obozy pracy przekształcano w obozy przesiedleńcze dla Niemców (autor nie bez kozery nazywa je “polskimi obozami koncentracyjnymi” i, niestety, ma rację co do takiego nazewnictwa), tworzono nowe, malutkie placówki. Czasem była to stodoła, młyn, stara fabryka, w których bez wody, jedzenia i ogrzewania spędzano tłum tych wszystkich, których uznano za Niemców. Czasem wystarczył donos albo… ciekawy dom czy gospodarstwo, które w ten łatwy sposób można było przejąć. Uwięzieni padali jak muchy, często byli wyprowadzani i zwyczajnie zabijani. A przecież to nie wszystko: były wysiedlenia w głąb Rosji, gwałty, problemy meldunkowe czy edukacyjne, bo nikt nie chciał mieszkać, pracować czy uczyć się z Niemcami. Były nawet pomysły naznaczania Niemców malowaną na plecach czy czole (!) swastyką lub doszywania na rękawie takiego emblematu. Jak szybko, niczym w eksperymencie więziennym Philip Zimbardo, uciśnieni stają się uciskającymi.
To książka świetnie napisana, ale emocjonalnie trudna. Skłania do zmierzenia się ze wstydliwą, pomijaną przez długi czas milczeniem prawdą. Nie, nie wszyscy Polacy byli kryształowi i nie ma co się wybielać, tak samo, jak nie można negować, że to Niemcy mierzyli broń w Polaków. Ale i po jednej i po drugiej stronie, polskiej i niemieckiej, nie byli to wszyscy. Do tego cierpienie ludzi nie zakończyło się wraz z 7 maja 1945 roku, tylko zmieniło uwagę na kogo innego. Warto dobrze poznać te konsekwencje, które takie działania spowodowały, aby więcej się nie powtórzyły.
Monika Kilijańska