Są książki, których żaden mężczyzna, żeby nie wiem jak się starał, nijak nie zrozumie, są jednak takie pozycje, których nie obejmie żadnym ze swych zwojów większość przedstawicielek płci pięknej. Taką pozycją jest m.in. “Aparat, który dała mi matka” autorstwa Susanny Kaysen.
Powiem szczerze, lektura wypocin pani Kaysen nie należała do najmilszych przeżyć jakie ostatnio miałem nieszczęście doświadczyć. Nie chodzi tu o to, żem płytki jak przydrożny rów melioracyjny czy mało wyrozumiały na problemy kobiet. Mam piękną żonę i dwójkę wspaniałych córek, z którymi całkiem dobrze się dogaduję. Nie mam też problemów towarzyskich z paniami jakie los stawia na mej prywatnej czy zawodowej drodze. Niestety zdobyte w ten sposób doświadczenia nie pomogły w zrozumieniu przesłania płynącego z “Aparatu, który dała mi matka”, jeśli oczywiście takowe wogóle było.
Ogólnie chodzi w niej o to, że główna bohaterka zmaga się z dziwną i dość bolesną przypadłością pochwy, której żaden ze specjalistów nawet nie jest w stanie sklasyfikować. Niewiasta lata od fachowca do fachowca, niestety bezskutecznie. Pochwa jak ją bolała tak boli. Koniec kropka – tyle fabuły.
Gdyby dziwna choroba wpisana była w jakąś historię opisaną przez autorkę – wtedy z Bogiem sprawa, jakoś można to zrozumieć i ułagodzić zniesmaczone zmysły. Tymczasem problemy medyczne bohaterki stanowią jedyny trzon tej historii. Na upartego wpisać można książkę (podobnie jak ma to miejsce w filmie) w literaturę drogi, bo bieganie od sromologa do sromologa zajmuje sporą część życia wymęczonej dolegliwością kobieciny. Powtarzam jednak – na upartego – jeśli ktoś oczywiście będzie miał tyle samozaparcia, by przebrnąć przez 136 stron dialogu z bolącą waginą i jej właścicielką.
Susanna Kaysen przez prawie dwa lata (od 27 kwietnia 1967 do 3 stycznia 1969) była pacjentką szpitala psychiatrycznego McLean. Sylvi Plath, Robertowi Lowellowi, Ray’owi Charlesowi czy Jamesowi Taylorowi, którzy również przez jakiś czas leczyli się w tej zasłużonej dla światowej medycyny placówce, pomogło. Niestety autorce “Aparatu…” już nie. Ponoć wykryto u niej osobowość borderline, czyli zaburzenie osobowości na pograniczu psychozy i nerwicy. Po lekturze tej waginalnej elegii zaczynam zauważać u siebie pierwsze objawy jakichś dziwnych zaburzeń psychicznych. Chyba popełnię dzieło o bolesnych doświadczeniach zmasturbowanego na śmierć prącia…