Powiadają, że ciągnie się za nim stado
kruków żerujących na truchłach jego wrogów. Mówią, że
jest biegły w składaniu strof, gdyż z łatwością przekuwa słowa
na wersety na kowadle swojego języka. Prawią, że język ma
rozdwojony niczym u węża, bo z jego ust zarówno mądrość
wypływa, jak i słowa o zdradzie i podstępie. Opowiadają, że
tworzyć potrafi jeno słowem, bo czynami sprowadza wyłącznie
pożogę i śmierć.
Któż to taki? Ainar Skald oczywiście,
wiarołomny, zdradziecki i chciwy, obdarzony niezwykłym wręcz
talentem do wpadania w kłopoty i robienia sobie wrogów wszędzie,
gdzie tylko stanie jego stopa. Pierwszy tom Wężowego języka to
już czwarte spotkanie z wikingiem, który paląc za sobą mosty na
ojczystej Północy i wywołując ogromne zamieszanie na Wschodzie,
zmuszony jest obrać kurs na Południe, by tam szukać szczęścia,
bogactw i pięknych kobiet.
Do Konstantynopola, bądź też bardziej z
nordycka Miklagardu, Ainar przybywa nie jako zwykły wiking, a konung
stojący na czele licznej kompanii. Jego głównym celem jest to, co
prawdziwi drengowie lubią i robią najlepiej – szybka napaść i
bogaty łup. Na miejscu okazuje się jednak, że zapalczywa drużyna
musi zmienić plany, dość nieoczekiwanie zostaje bowiem wciągnięta
na służbę autokratora, cesarza. Nie oznacza to oczywiście braku
okazji nie tylko do regularnych bitew, ale i zwykłych mordobić,
ponieważ naprawdę trudno oczekiwać po zgrai wikingów nastawionych
na bójkę, grzecznego wypełniania wszystkich poleceń. Sam Skald, z
charakterystycznym dla siebie talentem, zostaje wplątany w intrygę,
której bardzo długo nie może zrozumieć, najwyraźniej również
ktoś czyha na jego życie.
Czytelnicy, którzy poznali już poprzednie
przygody Ainara, ponownie mogą liczyć na to, co najlepsze w prozie
Łukasza Malinowskiego. Po pierwsze, dynamiczną akcję z licznymi
zwrotami, potyczkami i pościgami. Po drugie, udane kreacje głównych
bohaterów, przede wszystkim tytułowego kłamcy i jego czarnoskórego
towarzysza Alego, który powraca w pełnej krasie, choć ma coraz
poważniejsze problemy z poskramianiem swego szalonego gniewu. Po
trzecie, wyraźnie widoczną dużą wiedzę merytoryczną autora na
temat nie tylko samych wikingów, ale epoki w ogóle. Zwłaszcza że
tym razem mamy tu interesujące zderzenie klimatu raczej
nieokrzesanej Północy z bogatą i wymuskaną kulturą Bizancjum.
Na uwagę zasługuje również bardziej niż
poprzednio rozwinięty wątek hamramirów, obłąkanych i niosących
śmierć i zniszczenie wojowników, wierzących, że stanowią
jedność z wybranymi przez siebie bestiami. Jak dotąd, cała uwaga
skupiała się na Haukrhedinie, z którymi niestety trzeba było się
pożegnać, teraz czytelnik dostał wgląd w to, co się dzieje w
głowach jego braci. A dzieje się niemało.
Nie obyło się niestety bez drobnej wpadki –
podczas jednego ze świąt, Skald o mały włos nie pada ofiarą
rozszalałego byka, a to dlatego, że ma na sobie krwistoczerwony
strój. Powszechnie wiadomo i to nie od dziś, że przysłowiową
niechęć tych zwierząt do czerwonego można włożyć między
bajki, a podczas korridy nie reagują one na barwę, a ruchy
torreadora. Mamy wiec tu do czynienia z małą skuchą ze strony
autora, na szczęście ten epizod nie ma większego znaczenia dla
fabuły, więc spokojnie można przymknąć na niego oko.
Podsumowując, jestem pozytywnie zaskoczona
kolejnym tomem Skalda, który utrzymuje bardzo dobry poziom,
mam nawet wrażenie, że Wężowy język jest jeszcze lepszy
od Kowala słów. Jedyne, czego żałuję, to rozbijania
powieści na dwa tomy, obyśmy nie musieli czekać na drugi zbyt
długo. Polecam cykl wszystkim wielbicielom Wikingów i dobrej
przygody.
Katarzyna Abramova